Las, 4 rano. Jan Jakub Kolski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Las, 4 rano - Jan Jakub Kolski страница 6

Las, 4 rano - Jan Jakub Kolski

Скачать книгу

Język był jedną z niewielu jego prawdziwych własności. Od paru lat mówił tylko do siebie, do psa, kota i kuny leśnej. Czasem odezwał się też do ptaka, drzewa, ale co to były za rozmowy... Parę gównianych słów. Umilkł zawstydzony, jednak nie skierował się do domu. Postanowił dojść do szosy, spojrzeć zza drzew, postać trochę, dopiero później wrócić do ziemianki.

      Nie dotrzymał słowa. Ledwo doszedł do drogi, rozdarł się jak leśny dziad.

      – Zapomniałem zapytać, czy pamiętasz o Uszatku! No wiesz, taki niedźwiedź z oklapniętym uchem... Duży, piękny pluszak.

      Przeszedł na drugą stronę. Szarek i Burek szczeknęły dla formy, Nata otworzyła usta ze zdumienia.

      – Miałeś wrócić za kilka dni.

      – Zapomniałem zapytać o tego... misia. Jakbyś jakiegoś znalazła...

      – Pamiętam dobrze. Jakbym jakiegoś znalazła, to już byś go miał. – Wzięła go pod brodę, zajrzała w oczy. – Mów prawdę. Co się stało?

      – Nic, nic. Chyba pojebało mi się z drogą. Tyle lat łażę, a tu... dziura w głowie – skłamał ze spojrzeniem wbitym w ziemię.

      – A mnie takich czterech chciało porżnąć brzytwą – zmieniła temat. – Chyba Bułgarzy. Muszę napisać testament.

      Dziad podniósł głowę.

      – Jaki testament? Zwariowałaś? Przecież Boria cię chroni i jego... ruscy.

      – Boria mnie chroni, jak jest, a jak go nie ma, to każdy głupek może mnie zabić. Masz jakąś kartkę i długopis?

      Dziad sięgnął do plecaka.

      – Mam zeszyt w kratkę. Może być?

      – Może być.

      Wydarł kartkę, podał długopis.

      – Napisz datę i nazwisko świadka. Bez tego nikt nie uzna – podpowiedział.

      Podniosła głowę.

      – Mogę cię wpisać na świadka?

      – Ale co napiszesz, „Dziad z lasu”? Ja nie mam nazwiska ani imienia. Imię i nazwisko wpadło w kartoflisko. Poszło się pierdolić. Nie ma i chuj.

      – Nie klnij w takiej chwili – poprosiła.

      – W jakiej chwili?

      – Przedwiecznej.

      – A skąd ty znasz takie słowo?

      – Z twojej książki.

      Zaniemówił.

      – Przepraszam – odezwał się skruszony.

      – Napiszę „pan Dziad z lasu”, a ty odciśniesz kciuk i palec wskazujący. Jak na policji, okej?

      – Okej, ale in blanco. Nie chcę wiedzieć, co tam piszesz.

      – Inbanko? A to co nowego? – Przestraszyła się.

      – Podpis na pustej kartce. Treść wpiszesz później.

      Polizał kciuk, przeciągnął palcem po jej wardze, odcisnął podpis na samym dole kartki.

      – Wystarczy? – zapytał.

      – Wystarczy – odpowiedziała. – Teraz już mogę umrzeć.

      – Nie wygłupiaj się. Masz jeszcze dużo spraw i... dużo obietnic do spełnienia. Nie pamiętasz?

      Uśmiechnęła się tajemniczo, odwróciła na pięcie, pobiegła do kontenera.

      – Nawet nie wiesz, jak pamiętam. Tadam! Niespodzianka!

      Jak wróżka z bajki wyciągnęła zza kontenera... plastikowe pianino marki Casio.

      – Zawodowy keyboard! No, prawie... Tylko baterii brakuje. Widzisz, pamiętałam.

      Zatkało go. Wyjął pianino z jej rąk, włożył pod pachę, zarzucił plecak na ramię. Chciał ją pocałować w usta, ale i na to zabrakło mu odwagi. Nie powiedział też, że kiedy się z nią kochał, nie udało mu się przywołać obrazu żadnej kobiety... poza nią. Dlatego wrócił. Postanowił, że powie jej to wszystko następnym razem.

      – Dziękuję, Nata – rzucił przez ramię, na odchodne.

      Rozmawiał z nią o pianinie jeden jedyny raz. Wspomniał o szkole muzycznej, rodzicach, którzy przychodzili na koncerty, tremie. I o nauczycielce pachnącej kawą. A ta zapamiętała. Wygrzebała ze śmieci prawie nowe casio. A to się Marynia ucieszy. Do tej pory gwizdał jej melodyjki, a głupi tumak wyginał się jak indyjska tancerka; teraz przerobi keyboarda na akumulator i będą koncerty dla kun leśnych, kotów oraz psów.

      Utrzymał się przy tej myśli przez jakieś pół drogi. Była skarbem, złotem drogocennym. Ale nie starczyła na długo. Inne wysypały się ze szczelin pamięci, głupie, raniące myśli. Sukienka w kwiatki, włosy pszeniczne, złotobiałe. Szła drogą między zbożami, modraki świeciły przy żytach. Nie była już taka mała, miała dziesięć lat.

      – Będę mieszkała za granicą, nigdy w Polsce.

      – Nie będziesz tęskniła?

      – Będę. Nie ma nic złego w tęsknocie.

      Miała rację pszeniczna główka. Mierzyła ją dziecięcymi odległościami, krajami, które są tuż-tuż. Za lasem.

      – Londyn, na przykład.

      – Co Londyn?

      – Przecież możesz do mnie przyjeżdżać na niedzielę...

      – A co z sobotą?

      – Na sobotę też. Jak nie będę zajęta.

      Na szczęście doszedł do dębu i nieposłuszne myśli przepadły. Dały się przykryć pytaniem o świecące próchno. Mieszkał już w lesie tyle lat, a jeszcze nie sprawdził. Może światło, o którym wspomniała Natasza, pochodziło stąd? Wierzba czasem świeci, to wiedział; jakieś grzyby fluorescencyjne, rosnące w jej korze. Karmią się drzewem i oświetlają mu drogę. Jak świetliki. Żeby drzewo widziało, dokąd idzie. Z dębem miało być inaczej. W nim podobno świeciło próchno. Światłem skierowanym do człowieka, napominającym. Musi przyjść w nocy i to sprawdzić – postanowił.

      Podszedł do drzewa. Dotknął ziemi przy pniu. Była ciepła jak piecyk.

      10

      Tym razem doszedł do domu. Nie zawrócił, choć ciągnęło go do Naty jak psa do suki.

      – Ciągnie mnie do niej – przyznał się na głos i zarechotał. – Jestem głupkiem. Pierdolonym dziadem

Скачать книгу