Niepełnia. Anna Kańtoch
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Niepełnia - Anna Kańtoch страница 3
Moja twarz.
Kiedy spłuczka przestała szumieć, nacisnąłem jeszcze raz, ale żyletka znowu przetrwała, z obrzydzeniem wyłowiłem ją więc, wciąż niezgrabnie, palce wciąż nie chciały mnie słuchać, i schowałem za pordzewiałą rurę pod umywalką. Będzie musiało wystarczyć.
Starsza aspirant zapukała w drzwi.
– Dobrze się pan czuje?
– Tak! – odkrzyknąłem. – Już wychodzę.
Patrzyła na mnie inaczej niż wcześniej, bardziej podejrzliwie, z większą uwagą. Tajemnica, lepka i brązowa, łączyła ją z Łukaszem niewidzialnymi nićmi. To słowo jest gęste i samą swoją obecnością sprawia, że powietrze nagle nabiera ciężaru i trudniej się oddycha.
Wróciliśmy do pokoju, mijając po drodze wiszący na drzwiach kalendarz rolniczy. Po raz pierwszy zwróciłem na niego uwagę, spojrzałem na spokojny pysk łaciatej krowy, a potem na datę, wypisaną wyraźnymi czerwonymi literami: Styczeń 2004. Nagle zaschło mi w ustach, a świat wokół zawirował.
Byłem pewien, że to nieaktualna data, ale nie potrafiłem podać właściwej.
Poza tym tęskniłem za Agnieszką tak bardzo, że każda sekunda rozdzierała mi serce na strzępy.
* * *
– Zacznijmy od początku. – Starsza aspirant zapaliła kolejnego papierosa. – Pan i pana siostra włamywaliście się do zamkniętych na zimę domów, żeby spędzić tam trochę czasu, tak? Nie kradliście, czasem tylko trochę alkoholu z barku albo jedzenia z lodówki, jeśli jakieś było. Taka tam niewinna studencka rozrywka, zgadza się?
Nie zwróciłem uwagi na ironię w jej głosie, skinąłem jedynie głową. Przecież naprawdę nie robiliśmy niczego złego. Ludziom nie ubyło pieniędzy od tego, że posiedzieliśmy na ich kanapach albo pooglądaliśmy telewizję. Stratę butelki wina czy pudełka lodów wyciągniętych z zamrażalnika też mogli przeżyć. Robiliśmy to dla zabawy, nie żeby kogoś skrzywdzić. Nie czułem się winny. Nie za to – za wiele innych rzeczy tak, ale nie za to. Mieliśmy nawet na tyle wyczucia, by nie zaglądać do szaf i szuflad, najczęściej nastawialiśmy tylko muzykę, a potem siedzieliśmy przy niej albo tańczyliśmy w salonie. Ciepłe ciało Agnieszki pod moimi dłońmi, jej oddech łaskoczący w szyję, kiedy śmiała się, depcząc mi po stopach. Jedwabisty szept wślizgujący się w ucho: „Wiesz, jaki to staroć? Ta piosenka ma co najmniej pięćdziesiąt lat”.
– Zgadza się?
– Tak.
– Co się stało tym razem?
Milczałem. Spod rękawa wysunęła się czerwona strużka i łaskocząc, spłynęła na moją dłoń. Wytarłem krew w spodnie, zanim starsza aspirant zdążyła zauważyć.
– Była tam jeszcze jedna osoba, prawda? Widzieliśmy ślady prowadzące z lasu. I ktoś zadzwonił do nas. To nie był pan.
Nie była to też Agnieszka, dopowiedziałem w myślach. Tamten głos nie należał ani do dziewczyny, ani do chłopaka, był inny, tak jak inne były prowadzące z lasu ślady.
Obce. Krótkie, obłe słowo, które źle leży w ustach i które raczej wypluwa się, niż wypowiada. Ma smak tranu i tłustej czerni, jak pająk przyczajony za zardzewiałą rurą pod umywalką, tam, gdzie tkwi już żyletka.
Obce.
Starsza aspirant nie wypluła tego słowa. Widziałem, jak zapuszcza w nią korzenie i porusza się pod skórą. Czuła się z nim niewygodnie, wyraźnie nieprzyzwyczajona do poufałości z czymś w tak oczywisty sposób łamiącym jej codzienność. Była tylko wiejską policjantką, w dzień dbała o to, żeby miejscowe pijaczki nie awanturowały się za bardzo pod sklepem, a wieczorami oglądała z dzieckiem telewizję. Wiedziałem, że jest matką, bo różowa żyrafa w pomarańczowej czapce niewątpliwie narysowana została dziecięcą ręką.
– Jeśli był tam ktoś jeszcze, to może panu pomóc. W pana sytuacji… – Wzruszyła ramionami. Nie musiała kończyć, sam doskonale wiedziałem, że moja sytuacja nie wygląda dobrze. Nawet jeśli nie znajdą żyletki, nawet jeśli jasne, twarde słowo „desperacja” uznają za wytłumaczenie zagadki, dlaczego rany na obu rękach mojej siostry nie wyglądają na samobójcze.
– Wieczorem przyszła jakaś para i pytali o dziewczynę, która podobno zaginęła. Nie wiem, o co im chodziło, chyba pomylili domy.
– Nie znał ich pan?
– Nie.
– Dziwne. Ten dom to nie jest miejsce, do którego można trafić przypadkiem.
Zgodziłem się z nią, że owszem, dziwne. I może też trochę obce.
Starsza aspirant poruszyła się niespokojnie, a to, że czuła się teraz niekomfortowo, nieoczekiwanie dodało mi odwagi, bo przecież obcość wciąż bardziej była moja niż jej. Nie potrafiłem znaleźć na nią właściwych słów – być może te słowa w ogóle nie istniały po tej stronie – ale mogłem spróbować ją opowiedzieć, tak jak europejscy badacze długimi i zawiłymi zdaniami objaśniają pojęcia z języków odciętych od cywilizacji ludów.
– To nie jest formalne przesłuchanie?
– Mówiłam już, że nie.
– W takim razie może chciałaby pani posłuchać pewnej historii? Nazywam ją opowieścią o zniknięciu.
– Czy ta opowieść ma coś wspólnego z panem i Agnieszką?
– Tak.
– W porządku, mogę posłuchać. – Ponownie spojrzała w okno. Warstwa śniegu na framudze sięgała już kilku centymetrów, ale wiatr nie stracił ani odrobiny wściekłości, jakby postanowił, że dziś właśnie pogrzebie nas żywcem. – Mamy mnóstwo czasu.
II.
Opowieść o zniknięciu
Marta zniknęła pięć dni przed Wigilią, w samym centrum Katowic, podczas świątecznego jarmarku. Na wysokości nosa zapach wędzonych ryb toczył bój z korzenną wonią grzanego wina, wyżej bożonarodzeniowe dekoracje w kształcie sopli kapały srebrnym światłem, a po fasadzie Separatora spacerowały powiększone do gigantycznych rozmiarów duchy śnieżnych płatków. Dziesięć minut wcześniej Piotrek zgodził się entuzjastycznie z Martą, że wszystko to jest strasznie kiczowate, zwłaszcza zaprzężona w renifery karoca i aniołmuzykant, który z ich perspektywy wyglądał trochę tak, jakby trąba wyrastała mu prosto z ramion. Pięć minut wcześniej równie entuzjastycznie przytaknął, kiedy dziewczyna powiedziała, że jednak jest w tym świątecznym kiczu nieodparty