Niepełnia. Anna Kańtoch
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Niepełnia - Anna Kańtoch страница 4
Nie martwił się, wtedy jeszcze nie. Był młody, wierzył w miłość do grobowej deski i wciąż sądził, że złe rzeczy zdarzają się tylko w ciemności, w niebezpiecznych dzielnicach, dzieciom albo naiwnym nastolatkom. Nie tutaj, w tłumie i powodzi świątecznych świateł, nie dwudziestotrzyletniej, rozsądnej i energicznej studentce, która zaczepiającym ją typom dziarsko pokazywała „fucka”, która nie otwierała drzwi, jeśli nie wiedziała, kto za nimi stoi, i nigdy nie odpowiadała na wiadomości od nieznajomych.
Nie wtedy, gdy z głośników płynęły dźwięki Cichej nocy, a za pięć dni, w wigilijny wieczór, Piotrek i Marta mieli oficjalnie ogłosić zaręczyny.
Chodził więc i szukał cierpliwie, tworząc w głowie najbardziej prawdopodobne scenariusze: zgłodniała i poszła kupić coś do jedzenia, zobaczyła w tłumie znajomą twarz i chciała się przywitać, obraziła się z jakiegoś powodu i postanowiła zrobić narzeczonemu brzydki dowcip. A telefonów nie odbiera, bo nie słyszy, zawsze przecież chowa komórkę głęboko na dno plecaka.
Tylko że Marta nigdy nie odeszłaby tak bez słowa, nie należała też do osób, które łatwo się obrażają, ani takich, które lubią dowcipy. Wiedział o tym, ale w tamtej chwili wiedzieć nie chciał, bo nieświadomość chroniła go przed grozą znacznie gorszych ewentualności.
Przez pierwsze minuty to było niemal zabawne: Piotrek krążący w kółko jak kompletny idiota, tak bardzo chcący idiotą naprawdę się okazać. Na każdą prawdziwą tragedię przypadają przecież setki sytuacji, kiedy zagubione dziecko odnajduje się całe i zdrowe, spóźniony nastolatek wraca szczęśliwie do domu z mniej lub bardziej przekonującą historyjką, a ukochana niespodziewanie trąca w ramię swojego chłopaka i z uśmiechem mówi: „Hej, gdzie się podziewałeś, szukam cię od pół godziny”.
Rzeczywistość, w której to właśnie się dzieje, była na wyciągnięcie ręki. Nerwy napięte, Piotrek gotów w każdej chwili drgnąć, gdy poczuje na ramieniu dziewczęcą dłoń, gotów roześmiać się z ulgą i uwierzyć w każde słowo wyjaśnienia, jak zawsze wierzył. Tak blisko. Potem stało się coś złego, ta miękka, ciepła i poparta statystyką rzeczywistość zaczęła się oddalać, a on poczuł się jak rozbitek, którego prąd odpycha od bezpiecznej wyspy wprost w zęby morskich potworów. Z każdym zapętleniem kolęda brzmiała bardziej płasko, bożonarodzeniowe dekoracje naprawdę stały się kiczowate, zapach wędzonych ryb powodował mdłości. Piotrek był obcy wśród wszystkich tych szczęśliwych ludzi, rozgrzanych winem i myślami o świętach, niepasujący tu ze swoimi mrocznymi przeczuciami i niepokojem narastającym z każdą kolejną nutą Cichej nocy. A oni, w bożonarodzeniowym nastroju, próbowali mu pomóc, szybko, łatwo i bezmyślnie, byle wrócić do dobrej zabawy. „Nie, nie widziałem twojej dziewczyny, ale pewnie tu jest, wyluzuj, koleś, napij się, a zanim skończysz, ona wróci, może z kimś poszła i co z tego, dla ciebie też zostanie, nie bądź świnia i podziel się w święta. Nie pękaj, stary, będzie dobrze”.
Nie było dobrze.
Gdy rynek zaczął się wyludniać, Piotrek złapał ostatni autobus na Osiedle Paderewskiego. Zadzwonił wtedy do Marty, po raz chyba trzydziesty tego wieczoru, ale po kilku mdląco długich sygnałach znowu włączyła się poczta głosowa: Cześć, tu Marta. Jak masz mi coś do powiedzenia, to mów, byle konkretnie. Piotrek przyłapał się na tym, że dzwoni już właściwie tylko po to, żeby posłuchać jej głosu, bez nadziei, że dziewczyna wreszcie odbierze. Wciąż jednak liczył, że zastanie ją w domu, tak zwyczajnie i po prostu oglądającą serial czy biorącą prysznic. „Sorry, nie odbierałam, bo coś tam, wróciłam bez ciebie, bo coś innego”. Cokolwiek.
Ostatnia szansa skazańca.
Wchodził po schodach na drugie piętro nieskończenie długo, powłócząc nogami jak stary człowiek. Póki szedł, Marta czekała na niego, cała i zdrowa, a kiedy włożył wreszcie klucz do zamka i przekroczył próg, już jej nie było. Mieszkanie nigdy wcześniej nie wydawało mu się tak ciche, tak bardzo puste i zimne. Żarówka w przedpokoju zamrugała i zgasła, mieli ją wymienić, ale oczywiście tego nie zrobili – oboje należeli do ludzi lekceważących codzienne drobiazgi aż do ostatniej chwili. Na kanapie leżały rozrzucone rzeczy Marty, bluzka, która z jakiegoś powodu nie znalazła uznania w jej oczach, wzgardzony różowy sweterek. Pachniały perfumami o zapachu cytrusów. Piotrek przez chwilę tulił je do twarzy, szukając resztek ciepła. Nie miał pojęcia, co dalej, w ich związku to Marta zawsze była tą silniejszą, ona podejmowała ważne decyzje, zawsze szybciej i bardziej praktycznie myślała.
Wreszcie znalazł numer Kaśki, siostry Marty, i zadzwonił. Bał się, że dziewczyna nie odbierze, i bał się, że odbierze, a potem powie, że Marta zdecydowała się odejść, ma kogoś innego, to koniec, więcej nie dzwoń.
Odebrała.
– Piotrek? Co się stało?
– Czemu miałoby się coś stać?
– Bo zawsze Marta dzwoni, a nie ty. I masz dziwny głos.
– Marta zniknęła.
– Jak to zniknęła?
Musiał jej wszystko opowiedzieć. Przypominało to rwanie zęba, bolesny, powolny proces, kiedy zaginięcie Marty stopniowo nabierało ciężaru, stawało się bardziej realne. I te wszystkie wątpliwości, które Piotrek dawno miał za sobą: może nie warto jeszcze panikować, może poszła do kogoś na chwilę, może to albo tamto. Zbijał cierpliwie argumenty, aż wreszcie Kaśka przyznała, że owszem, sytuacja nie wygląda dobrze, po czym oznajmiła, że zaraz wsiada w samochód i jedzie.
Zjawiła się kwadrans później, zarumieniona od zimna, ze zmarszczką przecinającą gładkie czoło. Na sam jej widok poczuł ulgę – oto wreszcie ktoś kompetentny, kto będzie wiedział, co robić. Kaśka była starsza od Marty o dwa lata, pół roku po skończeniu studiów miała już dobrą pracę i jeszcze lepsze perspektywy na przyszłość. Była żywym wcieleniem sukcesu, metr sześćdziesiąt dwa wzrostu, czterdzieści kilo zadbanego ciała, fryzura Betty Boop i energii tyle, że wystarczyłoby do oświetlenia połowy mieszkania.
– Dzwonimy po szpitalach – zakomenderowała. – Może miała wypadek albo coś.
Dzwonili więc, Kaśka spokojnie i jasno wyłuszczająca, o co jej chodzi, i Piotrek, który jąkał się albo gubił. Teraz już chciał, żeby Marta miała wypadek, nic poważnego oczywiście, trochę bólu i po wszystkim. Chciał zastać ją w białym pokoju na tle białej pościeli, przynieść jej kwiaty, laptop i kartkę z życzeniami powrotu do zdrowia od wszystkich z wydziału. Pomysł, że tym razem to on opiekowałby się nią, nawet mu się podobał.
Jednak w żadnym szpitalu Marty nie znaleźli; nie było jej także u wspólnych znajomych z uczelni ani u przyjaciółek z czasów liceum – do tych ostatnich, jak się okazało, numery wciąż miała Kaśka, bo Piotrek swoje dawno skasował.
– To bez sensu – powiedział, kiedy wyrwana ze snu koleżanka, która teraz pracowała jako kasjerka w Biedronce, oznajmiła, że nie, Marty u niej nie ma i do cholery niech się odczepią, bo ona jutro idzie do pracy. – Musimy zawiadomić policję.
– Nie przyjmą zgłoszenia. W przypadku osoby dorosłej musi minąć czterdzieści osiem godzin.
– To co teraz?