Niepełnia. Anna Kańtoch
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Niepełnia - Anna Kańtoch страница 6
Zakaszlał, Kaśka poklepała go po plecach.
– Wszystko w porządku?
– Myślisz, że Marta może kogoś mieć? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– W sensie innego faceta? Jezu, skąd mam wiedzieć? Jeszcze wczoraj powiedziałabym, że nie, ale teraz… – Urwała, widząc minę Piotrka. – Głupoty gadam, przepraszam. Chyba razem powariowaliśmy. Co my wyprawiamy? Marta poszła gdzieś na parę godzin, wielkie rzeczy. Pewnie spotkała znajomego na tej ślizgawce i gdzieś z nim zabalowała, a teraz nie ma jak wrócić. Zobaczysz, zjawi się rano, jak tylko autobusy zaczną kursować, i będzie cię przepraszać.
– A komórka? Czemu nie odbiera?
– Może zgubiła? To by wszystko wyjaśniało, rozdzieliliście się, telefon gdzieś jej wypadł, a ciebie nie mogła znaleźć, i wtedy spotkała kogoś znajomego.
Uwierzył w to, na krótką, ciepłą chwilę udało mu się uwierzyć. Zamknął oczy, Kaśka objęła go i przytuliła – z wahaniem, jakby dotykała ocalonego z potopu brudnego kociaka. Siostra Marty nigdy nie przepadała za okazywaniem uczuć. A może było w tym coś więcej, rezerwa, która nagle się między nimi pojawiła, cień podejrzenia. Marta ukrywała coś przed Piotrkiem i Piotrek był z Martą, kiedy ta zniknęła.
Jestem przewrażliwiony i tyle, pomyślał.
* * *
Położył się nad ranem, kiedy Kaśka wyszła, nakazując mu „przespać się trochę i przestać się martwić, bo wszystko będzie dobrze”. Zdołał zasnąć, z komórką na wszelki wypadek tuż obok twarzy. Budził się co chwila i spoglądał na wyświetlacz, zdjęty lękiem, że przegapił połączenie albo esemesa, a potem z powrotem zapadał w niespokojny sen. Dochodziło południe, gdy wstał, z ciężką głową i niesmakiem w ustach, jakby był na kacu. Zjadł połowę banana, bo tylko to był w stanie w siebie wepchnąć, umył zęby i wziął prysznic. Wciąż towarzyszyło mu poczucie obcości, obca wydawała się nie tylko widziana w lustrze jego własna twarz, ale i całe mieszkanie, wyszarzałe, z konturami mebli ostro rysującymi się w świetle zimowego dnia i cieniami niepokoju zwiniętymi w kątach. Jak zły brat bliźniak mieszkania, które znał wcześniej, sprzed zniknięcia Marty. Pomyślał, że teraz całe jego życie może już do końca dzielić się na „wcześniej” i „później” i ta świadomość na chwilę odebrała mu oddech.
Koło pierwszej zadzwoniła Kaśka, a Piotrek już po jej niepewnym, pełnym napięcia „cześć” poznał, że dziewczyna nie ma dobrych wiadomości. Nie miała; dzwoniła jedynie po to, żeby zapytać, czy Marta się znalazła.
– Przyjadę za parę godzin, wcześniej muszę jeszcze wpaść do rodziców – oznajmiła, gdy usłyszała, że nie. – Postaram się wszystko im wytłumaczyć tak, żeby nie denerwowali się za bardzo, ok?
– Jasne, dzięki.
Niedzielne popołudnie spędził pochylony nad laptopem, wypróbowując kolejne hasła do strony z białym domem. Wpisywał tytuły książek, filmów i seriali, imiona fikcyjnych postaci, daty historyczne i te, które z jakiegoś powodu mogłyby wydawać się Marcie ważne, miasta, w których była i które chciała kiedyś zwiedzić, nazwy zabytków, kolorów, potraw, kosmetyków i zabawek. W pewnym momencie uświadomił sobie, że to bez sensu – nawet gdyby zdołał złamać hasło, nie miał gwarancji, że na stronie znajdzie coś, co wyjaśni jej zniknięcie, jednak potrzeba robienia czegokolwiek zwyciężyła nad rozsądkiem.
O szóstej przyszła Kaśka. Miała ze sobą dwa chińskie dania na wynos, bo „założę się, że zapomniałeś o obiedzie”. Piotrek, niespodziewanie zgłodniały, zmiótł z talerza swoją porcję; ryż i kurczak w sosie curry ciążyły mu potem w żołądku, zbite w ciasny kłąb z narastającym przerażeniem. Wieczór był jak déjà vu – Kaśka znowu parzyła herbatę i paliła, Piotrek znowu odpowiadał na pytania, czy nie przypomina sobie czegoś, co mogłoby im pomóc, jakiegoś wydarzenia wykraczającego poza zwyczajną codzienność, zdania rzuconego przez Martę przelotnie w rozmowie. Kręcili się w kółko, a z każdym okrążeniem odpowiedzi wydawały się coraz bardziej jałowe, nadzieja blakła, słowa dźwięczały pustką, strach gęstniał.
Kaśka otworzyła okno, żeby przewietrzyć salon. W sąsiednim mieszkaniu ktoś grał na skrzypcach Cichą noc, nuty płynęły przez ciemność jak samotne płatki śniegu. Piotrek rozpłakał się, a Kaśka objęła go – ale nie od razu, najpierw spojrzała spod rzęs oczami Marty, a on udał, że nie dostrzega tego jej spojrzenia.
– Jutro idziemy na policję – zadecydowała, przyjmując za pewnik, że do jutra Marta się nie zjawi.
* * *
Nie zjawiła się i następnego dnia spotkali się pod komendą na Stawowej – Kaśka uznała, że skoro Marta zniknęła na rynku, powinni zgłosić jej zaginięcie możliwie najbliżej. Jasnowłosa kobieta w tanim chińskim swetrze przyjęła ich zgłoszenie; mówił przede wszystkim Piotrek, bo właśnie on był z Martą tamtego wieczoru. Nie kłamał, ale jego słowa z jakiegoś powodu brzmiały jak kłamstwo, jakby ich prawdziwość zużyła się przez ciągłe powtarzanie. Nie, nie pokłóciliśmy się ani nic w tym rodzaju, nie było między nami żadnych spięć, Marta nie obraziła się i nie miała powodu, żeby odejść. Smakował te zdania, starając się odnaleźć w nich dawny smak, ciepło dziewczęcej ręki w jego dłoni, kiedy podtrzymywali się nawzajem na ślizgawce, wilgotny oddech omiatający jego szyję, gdy szeptała mu do ucha.
Kobieta za biurkiem zażądała aktualnego zdjęcia Marty, a Kaśka szczęśliwie wpadła na to, żeby je przynieść. Była to fotografia z wakacji: Marta siedziała w jakimś ogrodzie, uśmiechnięta i opalona, w białej sukience na ramiączkach. Piotrek nie miał pojęcia, gdzie zdjęcie zostało zrobione, a głupio mu było zapytać Kaśkę. Poza tym Marta nie przepadała za sukienkami, zawsze twierdziła, że spodnie są o wiele wygodniejsze, a równie seksowne.
Niepokój znów sięgnął długimi palcami, by połaskotać żołądek.
Piotrek pomyślał o zdjęciu opalonej Marty, wydrukowanym w dziesiątkach egzemplarzy i rozlepionym na dziesiątkach szyb. Jeździłoby tam i z powrotem tramwajami, podczas gdy zmęczeni, niewyspani ludzie wpatrywaliby się w jej radosną twarz i z nudów, kołysząc się na zakrętach, czytali: „19 grudnia zaginęła Marta Kozłowska, lat 23, ubrana w czerwony płaszcz i niebieskie dżinsy”…
– Śliczna dziewczyna. – Policjantka postukała pomalowanym na czerwono paznokciem w nos Marty. – Z takich, którym przydarzają się różne rzeczy. Ładna buzia, dużo kłopotów, tak mówiła moja matka.
– Myśli pani, że ona się znajdzie? – zapytał Piotrek z nadzieją.
Policjantka zapaliła papierosa. Dym uniósł się leniwą smużką, wsiąkając w szare tapety i dawno nieprane firanki.
– Co ma się nie znaleźć. Pytanie kiedy. I w jakim stanie. Mieliśmy jakiś czas temu taki przypadek. Piękna dziewczyna, jak z obrazka. Poszła z koleżankami na świąteczną zabawę i zniknęła w tłumie. Tydzień później znaleźliśmy ją w opuszczonym domu, w kałuży krwi tak głębokiej, że wyglądało, jakby w niej utonęła. To była jej własna krew, oczywiście. Ładna buzia, dużo kłopotów, jak mówiłam.
Piotrek przełknął nerwowo ślinę, Kaśka zbladła.