Niepełnia. Anna Kańtoch
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Niepełnia - Anna Kańtoch страница 9
* * *
Leżał tej nocy z otwartymi oczami, wpatrując się w mrok. Natalia spała obok, jej ręka dotykała jego uda, lekko, niepewnie, a on czuł tę charakterystyczną mieszankę podniecenia i lęku, zupełnie jak w początkach ich znajomości, gdy – wciąż jeszcze przyjaciele, a nie para – sypiali na biwaku w jednym namiocie. Nie miał odwagi ani przysunąć się bliżej, ani odsunąć, jakby ten ulotny dotyk łączył go z realnym światem. Wreszcie wstał, oddychając ciemnością, która ciążyła mu w piersi. Poszedł do łazienki, ostrożnie jak złodziej, żeby nikogo nie zbudzić, nie zakłócić kruchej równowagi mieszkania. Zapalone światło zakłuło w oczy, nagły błysk, który wyostrzył kąty i przejaskrawił biel kafelków. Marek zamrugał, stojąc przed lustrem. Spoglądała na niego młoda, bezbronna i przerażona twarz. Kajko. Oddychał, uczepiony krawędzi zlewu, wdech, wydech, wyrzucał z płuc mrok, wypychał go w elektryczną jasność białej łazienki, aż wreszcie została w nim już tylko pustka. Wyszedł wtedy na balkon, wciąż w piżamie, marcowe zimno przeniknęło go aż do kości. O drugiej w nocy temperatura musiała oscylować w granicach zera, ale wyczuwało się już w tym chłodzie zapowiedź nadciągającej wiosny, zapach nabrzmiewających sokiem korzeni i przytulonych do gałęzi, omszałych jeszcze zimową szarością pąków. Zamknął oczy i oddychał powoli, spokojnie, zawieszony na granicy światów, a kiedy uniósł powieki, była tam – szczupła sylwetka w obszernej kurtce, skryta w cieniu wysokiego kasztana. Musiała wyczuć, że na nią patrzy, bo drgnęła i zrobiła krok do przodu. Jej ręce kreśliły w ciemności zawiłe wzory, zostań, zaczekaj, ale Marek już wycofywał się w głąb mieszkania. Gdy zamykał za sobą drzwi, noc szepnęła za jego plecami: „Ona wróciła”. Tego już nie słyszał, a może nie zrozumiał, słowa przepłynęły obok obojętne, jak ryby w głębokiej wodzie, a on wrócił do łóżka, by śnić sny w czerni i bieli, ciężkie i cierniste, o zapachu dymu snującego się nisko nad wilgotną, zimną ziemią.
* * *
Ledwo pamiętał te sny, kiedy budzik wyciągnął go z łóżka o ósmej, a zapomniał o nich zupełnie, gdy pospiesznie pił gorącą kawę i zagryzał kanapką. Była niedziela, jego żona odsypiała pracowity tydzień w sądzie apelacyjnym. Nie zajmowała tam żadnego ważnego stanowiska, ot, zwyczajna urzędniczka, która przepisywała na komputerze sędziowskie wyroki. Jednak Natalia lubiła swoją pracę, tak samo zresztą jak Marek, który tuż po maturze zupełnym przypadkiem podłapał fuchę w zakładzie fotograficznym i niespodziewanie okazało się, że ma do robienia zdjęć talent – teraz nie przeszkadzało mu nawet to, że jego praca od czasu do czasu wymagała zrywania się z łóżka w niedzielny poranek.
Gdyby ktoś siedem lat temu powiedział mu, że skończy jako fotograf, nigdy by w to nie uwierzył. W liceum gardził zawodami artystycznymi, marzył, by pójść na prawo, i w daremnej próbie zamaskowania dziewczęcej urody ścinał się krótko, a także nosił schludne chłopięce koszule i sweterki w serek. Teraz zapuścił włosy do ramion, ubierał się z niedbałą swobodą i miał w nosie idiotów, którzy od czasu do czasu gwizdali za nim na ulicy. Był zupełnie innym człowiekiem i nic nie cieszyło go bardziej niż ta zmiana.
Tej niedzieli fotografował ślub. Panna młoda ze zbyt ostrym makijażem, w sukni przypominającej bezę, pan młody maskujący niepewność kiepskimi dowcipami i wzruszeni rodzice – widział już dziesiątki takich imprez. Jedyną różnicę stanowiła pogoda, wciąż bardziej zimowa niż wiosenna. I osiedle, na którym stał kościół. Po ceremonii, gdy goście pakowali się do autokarów, Marek urwał się na chwilkę i pobiegł do sklepu po papierosy. Miał wtedy okazję zobaczyć osiedle w całym jego gierkowskim braku chwały, szarym i ponurym pod zaciągniętym chmurami niebem. Bloki przypominały tu nieforemne kloce, niegdyś chyba beżowe, teraz nieokreślonego koloru. Pomiędzy nimi rozpościerała się sieć identycznych ścieżek przecinających identyczne trawniki, na których zeszłoroczna trawa wyglądała spod błota i psich kup. Na placu zabaw skrzypiała huśtawka. Zgrzyt-zgrzyt, lepkie, żelaziste dźwięki ciągnęły się w powietrzu jak pasma mgły, w górę i w dół, do zimnego, martwego nieba i w dół, do zimnej, wcale nie martwej ziemi, w której rosło blade, ślepe życie. Huśtająca się dziewczynka stała na oparciu krzesełka, jej kucyki powiewały w podmuchach wiatru. Marek przez chwilę miał wrażenie, że patrzy na Iwonkę, dziecko musiało być w tym samym wieku, ale to przecież niemożliwe, skąd Iwonka tutaj…? Złudzenie minęło, dziewczynka zeskoczyła z huśtawki i przebiegła obok. Miała umorusaną twarz i bardzo jasne oczy, jak błękitne tunele prowadzące na drugą stronę lustra, do świata, w którym wszystko jest na opak i wszystko jest możliwe.
Otrząsnął się, znalazł osiedlowy sklepik i kupił paczkę Westów. Wracając, krążył po identycznych ścieżkach, między identycznymi trawnikami, aż wreszcie trafił na znajomą huśtawkę. Siedziała na niej szczupła postać okutana kurtką, nie dziecko, lecz kobieta. Marek zatrzymał się i chciał cofnąć, ale było za późno. Nieznajoma zerwała się i podbiegła do niego.
– Kajko? Pamiętasz mnie? Przypomniałam sobie, jak się naprawdę nazywasz, znalazłam, gdzie pracujesz, i zadzwoniłam. Jakaś kobieta powiedziała, że tu cię znajdę…
– Nie mam pojęcia, kim pani jest.
– Nie wygłupiaj się. Aneta, pamiętasz?
– Nie.
– Liceum Paderewskiego? Ostatnia klasa?
– Odwal się, kobieto.
Minął ją, ale nieznajoma znowu zabiegła mu drogę.
– Musimy porozmawiać…
– Nie mamy o czym rozmawiać.
– Kajko, czekaj!
Chwycił ją i odepchnął. Aneta upadła, a jej twarz wykrzywiła się w wyrazie niedowierzania i szoku.
– Mówiłem, żebyś się odwaliła.
Przyspieszył, by zdążyć, zanim nieznajoma pozbiera się z ziemi i pobiegnie za nim – bo był pewien, że pobiegnie. Ona jednak tylko krzyknęła:
– Musimy coś z tym zrobić!
Wsiadł do autokaru razem z ostatnią grupą gości weselnych. Wariatka, myślał, zajmując miejsce, kompletnie pomylona idiotka. Nawet jeżeli rzeczywiście się kiedyś spotkali, to co z tego? Nie musi przecież pamiętać każdego, kto przewinął się przez jego życie, ani tym bardziej z tym kimś rozmawiać. Jego wybór, jego decyzja.
– Niech się ode mnie odpierdoli – wymamrotał. Natalia nie lubiła, kiedy używał takiego słownictwa, ale kiedy jej nie było, czasem sobie folgował. Marek był innym człowiekiem w domu, a innym poza domem, różnica niewielka, lecz na tyle wyraźna, że sam potrafił ją zauważyć. A teraz, gdy autokar ruszył, być może był jeszcze kimś innym, kimś, kogo znał tak dawno temu, że całkiem o nim zapomniał.
* * *
Nic więcej się nie wydarzyło ani tego dnia, ani następnego, w poniedziałek. Dzień jak większość – kilkanaście zdjęć do dowodów osobistych, cztery paszportowe, berbeć w ubranku do chrztu i para tłustych bliźniaków, których trzeba było przekupywać cukierkami, żeby choć przez chwilę siedzieli nieruchomo. Potem powrót do domu. Natalia odebrała dziewczynki z przedszkola i przygotowywała obiad, zapach mielonych już na