Niepełnia. Anna Kańtoch

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Niepełnia - Anna Kańtoch страница 10

Автор:
Серия:
Издательство:
Niepełnia - Anna Kańtoch

Скачать книгу

Nata, daj spokój. Stresujący dzień miałem.

      – A to niby czemu?

      – Interesy źle idą – skłamał, wyjmując papierosa.

      Natalia nie odpowiedziała, ale awantura wisiała w powietrzu. Marek uciekł przed nią na balkon, wiedząc już doskonale, że nie uda mu się uciec, że kiedy wróci, będzie musiał ponieść konsekwencje tej chwili spokoju, która spokojna wcale nie była.

      Palił, w regularnym wydechach wypuszczając dym z płuc, jak wtedy, gdy pozbywał się nagromadzonej w piersi ciemności. Wdech, wydech, niczym skrzypnięcia huśtawki, w dół i w górę. Zamknął oczy, a kiedy je otworzył, miejsce pod kasztanem wciąż było puste. Zgasił papierosa i wrócił do domu, by stawić czoła Natalii.

      * * *

      – Marek, co się dzieje?

      – Nic się nie dzieje.

      – Przecież widzę, że jesteś jakiś nieswój. Od soboty łazisz w kółko jak struty. Czemu nie powiesz mi prawdy? To przez tę kobietę, która tutaj dzwoniła?

      – Nie znam jej, już ci mówiłem.

      – Skąd wiesz, że nie znasz, skoro nawet z nią nie rozmawiałeś? – W oczach Natalii pojawił się błysk triumfu.

      – Nie znam, bo pytała o jakiegoś Kajka, a nie o mnie – tłumaczył cierpliwie. Byli małżeństwem od pięciu lat, a znali się od sześciu i ich kłótnie miały już swój własny rytm. Jak w tańcu, krok w prawo, krok w lewo. Marek nauczył się przeczuwać poszczególne fazy tych kłótni, momenty, kiedy jedna ze stron zaczynała mięknąć, a druga, świadoma zwycięstwa, przechodziła płynnie od złości prawdziwej do udawanej, aż wreszcie oboje parskali śmiechem, rozbawieni jakąś złośliwostką. Zderzało się, że czerpał z tej przewidywalności pewien rodzaj satysfakcji – wszystko jest w porządku, życie toczy się tak, jak powinno. Ale dziś w głosie Natalii brzmiała obca, nieprzyjemna nuta. Asia stanęła w progu, patrząc na rodziców okrągłymi oczami, Iwonka w salonie podkręciła dźwięk telewizora. Marek rozpoznał „Scooby-Doo”, ulubioną kreskówkę starszej córki.

      – Czemu wyrzuciłeś telefon?

      – Natalia…

      – No czemu? Nie umiesz odpowiedzieć na proste pytanie?

      – Bo był stary i tylko zagracał mieszkanie! Jak chcesz, to ci go przyniosę z powrotem! Chcesz? – Złapał wiszącą na wieszaku kurtkę.

      – Wiesz, że nie o to mi chodzi.

      – Nie? To, kurwa, o co właściwie?

      – Żebyś powiedział mi, co się z tobą dzieje!

      – Nic się nie dzieje! Ile razy mam to powtarzać?

      – Nie waż się wychodzić, kiedy z tobą rozmawiam!

      Marek otworzył drzwi i wyszedł, ścigany podkręconym na cały regulator dźwiękiem piosenki Scooby-Doo, where are you? i widokiem Asi z kciukiem w buzi. Jego dom, jego idealna rodzina. Nigdy wcześniej od nich nie uciekał. Zwolnił dopiero na skrzyżowaniu Wiosny Ludów i Lwowskiej. Wieczór nadciągał niepostrzeżenie, w miękkiej szarości ciemniejącego nieba i zapachu przypalonego tłuszczu, który dolatywał z pobliskiej kebabowni. Marek poczuł głód, ale nie zatrzymał się, żeby coś kupić. Szedł dalej, do parku przy poczcie. O tej porze było tu prawie pusto, zniknęli wagarowicze i matki spacerujące z wózkami. Tylko na jednej z ławek siedziała para pijaczków, kobieta i mężczyzna, dzielący się butelką taniego wina. Kiedyś musieli być dwiema odrębnymi istotami, ale czas ociosał ich rysy, a warstwa brudu przykryła resztki indywidualności i teraz wyglądali jak lustrzane odbicia starości: męskie i żeńskie. Uśmiechnęli się do Marka identycznymi bezzębnymi uśmiechami, mężczyzna o pół sekundy spóźniony, nieśmiały, kobieta szybsza, bardziej pewna siebie.

      Mijając ich, poczuł przelotne ukłucie zazdrości – oni, ukształtowani w formę ostateczną i w pewien sposób idealni, nie bali się już zmian. Włożył ręce do kieszeni i przyspieszył kroku. Spacerował po parku w gęstniejącej coraz bardziej ciemności. Mijał huśtawki, na których nie było dziewczynek z kucykami, spoglądających oczami błękitnymi jak tunele prowadzące na drugą stronę lustra, a kiedy wrócił do ławki, gdzie jeszcze niedawno siedziała para staruszków, ona również okazała się pusta.

      Był sam.

      Tylko przez chwilę, bo gdy kończył kolejnego w tym dniu papierosa, u wylotu alejki zamajaczyły w mroku dwie postacie. Szły szybko, zdecydowanie, zupełnie inaczej niż ktoś, kto po prostu przechodzi przez park, albo kto – jak Marek – krąży bezmyślnie, czekając, aż złość wywietrzeje mu z głowy. Rzucił niedopałek na ziemię i przydepnął. Instynkt podpowiadał, żeby uciekać, ale jeszcze się ociągał: jeśli ta dwójka nie ma złych zamiarów, zachowałby się jak panikująca baba. A tamci zbliżali się. Jeden był niski i gruby, drugi wysoki i chudy, jednak łączył ich rys zwierzęcości przebijający przez ludzkie fizjonomie, jak spadek po dawno zapomnianych przodkach. Ten grubszy przypominał nieco głodną, chytrą świnię, a wyższy miał w sobie chudość wilka przemykającego o poranku skrajem lasu. Obaj wyglądali groźnie.

      – Pójdziesz z nami – oznajmił wyższy, a Marek, chłopak, którego wystarczająco często obijano w szkole, by rozumiał, kiedy opór nie ma sensu, przytaknął grzecznie, że owszem, pójdzie.

      * * *

      Zabrali go do starego, brudnego forda i posadzili na tylnym siedzeniu. Samochód ruszył.

      – Siedź spokojnie – ostrzegł ten wyższy i bardziej wilczy.

      – Jeśli chcecie pieniędzy… – Domyślał się, że nie o to im chodzi, ale instynkt kazał udawać idiotę.

      – W dupie mamy twoje pieniądze. Siedź spokojnie, to nikomu nic złego się nie stanie.

      Ford skręcił w Lwowską, a potem wyjechał na drogę A4. Zaczął padać drobny deszcz, bardziej jesienny niż wiosenny.

      – Mogę zapalić? – zapytał Marek po to, by przerwać ciszę, a nie dlatego, że miał ochotę na papierosa.

      – Nie.

      Nie odważył się pytać, dokąd jadą. Zresztą i tak wiedział.

      * * *

      Dwadzieścia minut później samochód zatrzymał się przy piętrowym domku na Ptasim Osiedlu. Deszcz już nie padał, ale w powietrzu wciąż unosiła się wilgoć. Noc pachniała ostro mokrą ziemią i słodko pierwszymi kwiatami. Dwóch nieznajomych popchnęło Marka w stronę drzwi. Gdy szedł ścieżką, jego buty zostawiały w płytkim śniegu ślady nakładające się na inne ślady, odciski adidasów na odciskach bosych stóp, tak małych, że do złudzenia przypominały kopytka.

      – Dalej. – Przepchnęli go przez próg, zapalili światło, a potem poprowadzili na piętro. Marek nasłuchiwał, ale dom wydawał się pusty. Jakby ślady na ścieżce były tylko złudzeniem.

      – Tutaj. – Ten niższy i grubszy gestem kazał mu wejść do pokoju. – Czekaj.

      W zamku zgrzytnął klucz i

Скачать книгу