Czerwona kraina. Joe Abercrombie

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czerwona kraina - Joe Abercrombie страница 12

Czerwona kraina - Joe Abercrombie

Скачать книгу

postanowili zapuścić pierwsze korzenie w tamtej dziewiczej glebie. Nie. Przyszłość należy do Unii. Musimy ją wywalczyć.

      – Nie wolno nam się bać tego, co konieczne, żeby to osiągnąć – dodał Lorsen.

      – Bez obaw, panowie. – Cosca z uśmiechem nakreślił ostatni zawijas swojego podpisu. – Wspólnie wywalczymy przyszłość.

      Zwyczajni ludzie

      Deszcz ustał. Płoszka zerkała poprzez drzewa ożywiane kapaniem wody, poza porzucony pień spoczywający na kozłach, częściowo obdarty, z nożem zaklinowanym pod zawijasem kory, w stronę poczerniałego szkieletu domu.

      – Nietrudno drani wytropić – szepnął Owca. – Gdziekolwiek się pojawią, zostawiają za sobą spalone budynki.

      Zapewne uważają, że zabili każdego, komu mogło zależeć na tym, żeby za nimi podążyć. Płoszka starała się nie myśleć o tym, co się może stać, kiedy zauważą ją i Owcę podążających za nimi rozklekotanym wozem.

      Kiedyś starannie rozplanowywała każdą chwilę każdego dnia – dla siebie, Owcy, Gully’ego, Pestki, Ro – układając je na właściwych miejscach i przypisując im właściwy sens. Zawsze patrzyła przed siebie, w przyszłość lepszą niż teraźniejszość, widząc ją wyraźnie jak wybudowany dom. Trudno uwierzyć, że od tamtej pory minęło zaledwie pięć nocy spędzonych pod łopoczącym płótnem z tyłu wozu. Pięć poranków, gdy budziła się sztywna i obolała, a świt przypominał dziurę ziejącą jej pod stopami. Pięć dni szukania śladów na trawiastym pustkowiu, a potem w lasach, kiedy jednym okiem oglądała się na swoją mroczną przeszłość, zastanawiając się, jaka część niej wypełzła z lodowatych szponów ziemi i skradła jej życie, gdy ona z uśmiechem wypatrywała przyszłości.

      Nerwowo tarła opuszkami palców o wnętrze dłoni.

      – Zerkniemy? – Tak naprawdę bała się tego, co mogą znaleźć. Przerażało ją patrzenie i niepatrzenie. Była zmęczona i lękała się pustych przestrzeni, w których kiedyś mieszkały marzenia.

      – Podejdę od tyłu. – Owca otrzepał kolana kapeluszem i zaczął okrążać polanę.

      Gałązki trzaskały mu pod butami, a kilka spłoszonych gołębi wzbiło się z wrzaskiem w białe niebo, uprzedzając wszystkich o ich przybyciu. Oczywiście, gdyby ktokolwiek tutaj był. A przynajmniej ktoś żywy.

      Za domem znajdował się zarośnięty ogródek warzywny. Ktoś wydrążył w upartej glebie rów sięgający zaledwie do kostki. Obok niego coś wybrzuszało się pod przemoczonym kocem. Z jednej strony sterczały buty oraz para kościstych bosych stóp z brudem za niebieskawymi paznokciami.

      Owca przykucnął i podniósł jeden róg koca. Twarze mężczyzny i kobiety, szare i obwisłe, oba trupy z głęboko poderżniętymi gardłami. Głowa kobiety się zakołysała, a na jej szyi rozwarła się wilgotna i fioletowa rana.

      – Ach. – Płoszka wcisnęła język w szparę między przednimi zębami i wbiła wzrok w ziemię.

      Tylko niepoprawny optymista spodziewałby się czegoś innego, a jej z pewnością nie można było określić takim mianem. Mimo to, widok tych twarzy i tak nią wstrząsnął. Rozbudził w niej strach o Pestkę i Ro, strach o swój własny los, a może po prostu chore wspomnienie chorych czasów, gdy trupy nie stanowiły dla niej rzadkiego widoku.

      – Dajcie im spokój, dranie!

      Pierwszym, co Płoszka zauważyła, był błysk grotu strzały. Potem dostrzegła dłoń trzymającą naciągniętą cięciwę, pobielałe knykcie na ciemnym drewnie. W końcu zobaczyła twarz, która należała do chłopca, może szesnastoletniego, z mokrą jasną czupryną przylepioną do bladej skóry.

      – Zabiję was! Zrobię to! – Wysunął się spomiędzy krzaków, szukając stopami solidnego gruntu, a cienie prześlizgiwały się po jego napiętej twarzy i dłoniach drżących na łuku.

      Płoszka zmusiła się do bezruchu, co nie było łatwe, instynkt bowiem podpowiadał jej, żeby rzuciła się na napastnika bądź uciekła. Każdy mięsień drżał z chęci działania i dawniej Płoszka bez wahania dałaby się poprowadzić instynktowi. Jednakże, skoro ten zazwyczaj wiódł ją paskudnym szlakiem prosto w gówno, tym razem pozwoliła draniowi odejść i tylko stała nieruchomo, patrząc chłopakowi prosto w oczy. Przerażone oczy, co nie mogło dziwić, wytrzeszczone i lśniące w kącikach. Odezwała się cichym głosem, jakby spotkali się podczas potańcówki z okazji żniw i nie dzieliły ich spalony dom, martwi ludzie i napięty łuk.

      – Jak masz na imię?

      Szybko oblizał usta, grot strzały zadrżał, a Płoszka poczuła dotkliwe swędzenie na piersi, gdzie chłopak celował.

      – Ja jestem Płoszka. A to jest Owca.

      Chłopiec szybko przeniósł wzrok na jej towarzysza, jednocześnie przesuwając łuk. Owca nawet nie drgnął, tylko odłożył koc na miejsce i powoli wstał. W oczach nieznajomego młodzieńca wyglądał niezwykle groźnie. Pomimo splątanej siwej brody na jego twarzy było widać blizny, jakich tylko wyjątkowy pechowiec mógłby się nabawić podczas golenia. Płoszka podejrzewała, że są pozostałością jakiejś wojny na Północy, ale jeśli nawet Owca kiedyś był wojownikiem, to teraz nie pozostało w nim ani trochę bojowego ducha. Zawsze miała go za wyjątkowego tchórza. Tyle że ten chłopiec tego nie wiedział.

      – Ścigamy grupę ludzi – dodała cicho, a spojrzenie młodzieńca oraz grot strzały ponownie skierowały się w jej stronę. – Spalili nasze gospodarstwo niedaleko Uczciwości. Spalili je, zabili człowieka, który dla nas pracował, i zabrali moją siostrę oraz braciszka... – Załamał się jej głos i musiała przełknąć ślinę, zanim odzyskała równowagę. – Ścigamy ich.

      – Widzę, że tutaj też byli – dodał Owca.

      – Tropimy ich. To około dwudziestu mężczyzn, którzy szybko się przemieszczają. – Grot strzały zaczął się obniżać. – Po drodze zatrzymali się jeszcze w dwóch innych gospodarstwach. Zrobili to samo. Potem jechaliśmy za nimi przez las, aż wreszcie dotarliśmy tutaj.

      – Byłem na polowaniu – powiedział chłopiec.

      Płoszka pokiwała głową.

      – My byliśmy w miasteczku, żeby sprzedać zboże.

      – Wróciłem, a wtedy... – Strzała skierowała się w stronę ziemi, co Płoszka powitała z ulgą. – Nic nie mogłem poradzić.

      – Nic.

      – Zabrali mojego brata.

      – Jak miał na imię?

      – Evin. Miał dziewięć lat.

      Cisza, w której rozbrzmiewało tylko kapanie wody i delikatne poskrzypywanie, gdy chłopiec poluzował cięciwę.

      – Wiesz, kto to był? – spytał Owca.

      – Nie widziałem ich.

      –

Скачать книгу