Czerwona kraina. Joe Abercrombie

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czerwona kraina - Joe Abercrombie страница 15

Czerwona kraina - Joe Abercrombie

Скачать книгу

W porządku. – Może się zgodzić, jeśli to ma mu pomóc.

      Potem i tak zrobi to, co trzeba.

      Najlepszy człowiek

      – To chyba Uczciwość – rzekł Inkwizytor Lorsen, patrząc ze zmarszczonym czołem na mapę.

      – A czy Uczciwość jest na liście Superiora? – spytał Cosca.

      – Owszem. – Lorsen zadbał o to, żeby w jego głosie nie było ani cienia niepewności. Był jedynym człowiekiem w promieniu stu mil, który działał w jakiejś sprawie. Nie mógł sobie pozwolić na wątpliwości.

      Superior Pike stwierdził, że zachód to przyszłość, jednak przez lunetę Inkwizytora Lorsena miasteczko Uczciwość wcale nie wyglądało na jej przedstawiciela. Nie wyglądało nawet jak teraźniejszość, którą ktokolwiek świadomie by wybrał. Ludzie starający się wiązać koniec z końcem w Bliskiej Krainie byli biedniejsi, niż inkwizytor się spodziewał. Sami uchodźcy i wyrzutkowie, niedopasowani i przegrani. Na tyle ubodzy, że wspieranie buntu przeciwko najpotężniejszej nacji świata nie mogło być dla nich priorytetem. Jednak Lorsen nie mógł się kierować prawdopodobieństwem. Tolerancja, usprawiedliwienie oraz kompromis także stanowiły luksus, na który nie mógł sobie pozwolić. W ciągu wielu bolesnych lat, które przepracował, zarządzając obozem jenieckim w Anglandzie, nauczył się, że ludzi trzeba dzielić na dobrych i złych, a tym drugim nie wolno okazywać litości. Nie czerpał z tego przyjemności, ale lepszy świat musi mieć swoją cenę.

      Złożył mapę, poprawił zagięcie paznokciem kciuka, po czym schował ją pod płaszczem.

      – Niech pan przygotuje swoich ludzi do ataku, generale.

      – Mmmm. – Gdy Lorsen zerknął w bok, z zaskoczeniem stwierdził, że Cosca właśnie pociąga z metalowej butelki.

      – Nie za wcześnie na trunki? – syknął przez zaciśnięte zęby. Minęła zaledwie godzina albo dwie od świtu.

      Cosca wzruszył ramionami.

      – To, co jest dobre w porze podwieczorku, z pewnością nie przestaje takie być w porze śniadania.

      – Chyba że zawsze jest złe – wychrypiał Lorsen.

      Cosca zignorował go i pociągnął kolejny łyk, po czym hałaśliwie mlasnął.

      – Chociaż byłoby lepiej, gdyby pan nie wspominał o tym Temple’owi. Biedak się martwi. Traktuje mnie niemal jak ojca. Kiedy go spotkałem, był w trudnym momencie życia...

      – Fascynujące – odburknął Lorsen. – Proszę przygotować swoich ludzi.

      – Natychmiast, Inkwizytorze. – Wiekowy najemnik zakręcił butelkę – z całych sił, jakby już nigdy nie zamierzał jej odkręcić – po czym sztywno i bez godności zaczął się ześlizgiwać w dół zbocza.

      Sprawiał wrażenie odrażającego człowieka, którego surowa ręka czasu w żaden sposób nie naprawiła: nieopisanie próżny, godny zaufania jak skorpion, nieznający moralności. Jednakże po kilku dniach spędzonych z Kompanią Łaskawej Dłoni inkwizytor musiał z żalem stwierdzić, że Cosca, czy też Stary, jak go pieszczotliwie nazywano, może być najszlachetniejszym z całego grona. Jego bezpośredni podwładni nie pozostawiali żadnych złudzeń. Kapitan Brachio był nikczemnym Styryjczykiem, któremu za sprawą dawnej rany stale łzawiło oko. Sprawnie jeździł konno, ale był szeroki jak dom i dla własnych potrzeb zmienił własne lenistwo w religię. Kapitan Jubair, potężny Kantyjczyk czarny jak smoła, postąpił odwrotnie, dla własnych potrzeb zmieniając swoją religię w szaleństwo. Według plotek, niegdyś był niewolnikiem i walczył w dole. Chociaż teraz wiódł zupełnie inne życie, Lorsen podejrzewał, że jakaś część tamtych dni w nim pozostała. Kapitan Dimbik przynajmniej był Unionistą, ale został wyrzucony z wojska za niekompetencję. Był człowiekiem pozbawionym charakteru i kapryśnym, który wciąż nosił wytartą szarfę przypominającą o jego dawnej chwale. Mimo że łysiał, zapuścił długie włosy, przez co wyglądał zarazem jak łysy i jak błazen.

      Lorsen zauważył, że żaden z najemników nie wierzył w nic poza własnym zyskiem. Pomimo sympatii, jaką darzył go Cosca, prawnik Temple okazał się najgorszy z całej kompanii. Czcił egoizm, chciwość i dyskretną manipulację, traktując je jak cnoty. Był tak oślizgły, że mógłby znaleźć zatrudnienie jako smar do osi. Lorsen zadrżał, patrząc na inne twarze, które kłębiły się wokół olbrzymiego opancerzonego wozu Superiora Pike’a. Paskudne odrzuty ze wszystkich ras i mieszańcy, pokryci bliznami, dotknięci chorobami, zszargani, wyglądający z obleśnym zniecierpliwieniem przemocy i rabunku.

      Jednakże nawet brudne narzędzia można wykorzystać do szlachetnych celów, czyż nie? Miał nadzieję, że to prawda. Buntownik Conthus przyczaił się gdzieś w tej opuszczonej krainie, planując kolejne wywroty i masakry. Należało go usunąć, niezależnie od ceny. Należało przykładnie go ukarać, żeby Lorsen mógł okryć się chwałą. Po raz ostatni zerknął na Uczciwość – wciąż pogrążoną w ciszy – po czym złożył z trzaskiem lunetę i ruszył w dół zbocza.

      Na dole Temple cicho rozmawiał z Coscą, a w jego głosie było słychać płaczliwą nutę, która wyjątkowo irytowała Lorsena.

      – Czy nie moglibyśmy... porozmawiać z mieszkańcami?

      – Porozmawiamy – zapewnił Cosca. – Gdy tylko zabezpieczymy zapasy.

      – Czyli ich obrabujemy.

      Cosca klepnął Temple’a w ramię.

      – Ach, wy prawnicy! Zawsze potraficie trafić w sedno!

      – Musi być lepszy sposób...

      – Szukałem go przez całe życie, i to poszukiwanie przywiodło mnie tutaj. Jak doskonale wiesz, Temple, podpisaliśmy kontrakt, a Inkwizytor Lorsen zamierza dopilnować, żebyśmy się z niego wywiązali, prawda, inkwizytorze?

      – Zależy mi na tym – zaskrzypiał Lorsen, posyłając prawnikowi jadowite spojrzenie.

      – Jeśli chciałeś uniknąć rozlewu krwi, powinieneś był odezwać się wcześniej – rzekł Cosca.

      Prawnik zamrugał.

      – Odzywałem się.

      Stary bezsilnie uniósł dłonie, pokazując najemników, którzy już się zbroili, wsiadali na konie, pili i na różne inne sposoby przygotowywali się do przemocy.

      – Najwyraźniej byłeś za mało wymowny. Ilu mamy ludzi zdolnych do walki?

      – Czterystu trzydziestu dwóch – natychmiast odrzekł Przyjazny. Lorsen odniósł wrażenie, że pozbawiony szyi sierżant ma dwie specjalności: robienie groźnego wrażenia oraz liczby. – Nie licząc sześćdziesięciu czterech osób, które postanowiły nie przyłączać się do wyprawy, od opuszczenia Mulkovej mieliśmy jedenaście dezercji oraz pięć przypadków choroby.

      Cosca lekceważąco wzruszył ramionami.

      – Nie da

Скачать книгу