Wzlot Persopolis. James S.a. Corey

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wzlot Persopolis - James S.a. Corey страница 3

Wzlot Persopolis - James S.a. Corey

Скачать книгу

towarzyszyć, doktorze – wyjawił Caton, stukając w ekran terminala ręcznego, jakby był to element jakiejś listy.

      – Oczywiście. – Paolo zdjął z wieszaka przy drzwiach swój fartuch i wyszedł.

      Laboratorium bioinżynerii i nanoinformatyki Uniwersytetu Lakonii było największą placówką badawczą na planecie. Możliwe, że największą w całej przestrzeni zajmowanej przez ludzkość. Kampus uniwersytecki rozciągał się na powierzchni prawie czterdziestu hektarów na przedmieściach stolicy Lakonii, a jego laboratorium obejmowało prawie ćwierć tego terenu. Jak wszystko na planecie, było o rzędy wielkości większe niż było to potrzebne dla zajmujących je obecnie ludzi. Zbudowano je z myślą o przyszłości. Dla tych wszystkich, którzy przyjdą później.

      Paolo maszerował energicznie po żwirowej ścieżce, po drodze sprawdzając odczyty z ekranu na przedramieniu. Caton biegł za nim truchcikiem.

      – Doktorze – odezwał się technik, wskazując w przeciwną stronę – przygotowałem dla pana wózek. Jest na parkingu C.

      – Przyprowadź go pod Stodołę. Muszę tam jeszcze coś zrobić.

      Caton wahał się chwilę, zawieszony między bezpośrednim rozkazem wydanym przez Paola a odpowiedzialnością bycia jego opiekunem.

      – Tak, doktorze – odpowiedział w końcu i pobiegł w przeciwną stronę.

      Idąc, Paolo przejrzał listę swoich zadań na dzisiaj, by się upewnić, że nie zapomniał o niczym, a potem zsunął rękaw w dół, zasłaniając monitor, i spojrzał w górę. Dzień był bardzo ładny. Nad jego głową rozciągało się jasnobłękitne niebo z nielicznymi kłębkami białych chmur. Dało się zobaczyć olbrzymią kratownicę orbitalnej platformy konstrukcyjnej, z mnóstwem długich ramion i pustej przestrzeni pomiędzy nimi, podobnej do unoszącego się w kosmosie gigantycznego oligonukleotydu.

      Łagodny wiatr niósł delikatną woń spalonego plastiku, związaną z uwalnianiem przez miejscowy odpowiednik grzybów tego, co uchodziło tu za zarodniki. Bryza pochylała długie łodygi psich gwizdków rosnących wzdłuż ścieżki. Trzymające się roślin świntuchy – zajmujące z grubsza tę samą niszę ekologiczną, co świerszcze, wykazujące nawet kilka podobieństw morfologicznych – syczały na niego, gdy za bardzo się do nich zbliżał. Nie miał pojęcia, dlaczego zielsko nazwano psimi gwizdkami. Według niego wyglądały bardziej jak bazie. Jeszcze mniej sensu miało nazywanie świntuchem odpowiednika owada, który wyglądał jak świerszcz o czterech kończynach. Wydawało się, że proces nadawania nazw miejscowej florze i faunie nie opiera się na żadnych podstawach naukowych. Ludzie po prostu przypisywali różne nazwy do poszczególnych rzeczy i w końcu wyrabiał się konsensus. Bardzo go to irytowało.

      Stodoła różniła się od pozostałych budynków laboratorium. Polecił, aby jej ściany wzniesiono z jednolitych płyt wytrzymałego pancerza, zespawanych hermetycznie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, co nadawało jej wygląd ciemnej, metalicznej kostki o boku dwudziestu pięciu metrów. Przed jedynym wejściem do budynku stało na straży czterech żołnierzy w lekkich pancerzach i z bronią automatyczną.

      – Doktorze Cortazár – przywitał go jeden z nich, wyciągając rękę w uniwersalnym geście zatrzymaj się.

      Paolo wyciągnął spod koszuli identyfikator na smyczy i podał strażnikowi, który włożył go do czytnika. Następnie dotknął czujnikiem skóry na nadgarstku Paola.

      – Miły dzień – odezwał się uprzejmie strażnik, gdy urządzenie dokonywało porównania identyfikatora Paola z pomiarami fizycznymi oraz jego unikalnym zestawem białek.

      – Uroczy – zgodził się Paolo.

      Urządzenie dźwiękowo potwierdziło, że Paolo Cortazár faktycznie jest osobą z identyfiaktora: prezesem Uniwersytetu Lakonii i kierownikiem laboratorium badań egzobiologicznych. Strażnicy znali go, ale rytuał był ważny z wielu powodów. Drzwi się rozsunęły i wojskowi rozstąpili się na boki.

      – Miłego dnia, doktorze.

      – Wzajemnie – odpowiedział Paolo, wchodząc do śluzy bezpieczeństwa.

      Jedna ze ścian zasyczała, uderzając w niego powietrzem z dziesiątków dysz. Czujniki na przeciwległej ścianie szukały obecności materiałów wybuchowych i zakaźnych. A może nawet złych zamiarów.

      Po chwili syk ustał i otworzyły się wewnętrzne drzwi śluzy. Dopiero wtedy Paolo usłyszał jęki.

      Stodoła, nazywana tak przez wszystkich pomimo braku oficjalnej nazwy w jakiejkolwiek dokumentacji, nie bez powodu była budynkiem o drugich najlepszych zabezpieczeniach na Lakonii. Tu właśnie Paolo trzymał swoje mleczne stado.

      Nazwa narodziła się podczas wczesnej kłótni z jego byłym kochankiem. Miała to być obelga, ale okazała się zgrabną analogią. Wewnątrz Stodoły resztę swojej egzystencji przeżywali ludzie i zwierzęta, wszyscy celowo zakażeni protomolekułą. Gdy nanotechnologia obcych przejmowała ich komórki i zaczynała się namnażać, personel Paola mógł spuszczać płyny z ich ciał i odfiltrowywać krytyczne cząstki z macierzy tkankowej. Po zużyciu ciał wszelkie pozostałe płyny można było spalić bez utraty czegoś cennego. Znajdowały się tu dwadzieścia cztery zagrody, ale obecnie zajętych było tylko siedem. Kiedyś, gdy zwiększy się liczba ludności, łatwiej będzie o obiekty laboratoryjne.

      Wielkie dzieła Lakonii opierały się na komunikacji z bazą technologiczną, którą pozostawiła po sobie dawno wymarła cywilizacja. Protomolekuły nie zaprojektowano jako uniwersalnego interfejsu sterowania, ale technologia obcych miała w sobie modułowość, która pozwalała jej funkcjonować w sposób często wystarczający do wymaganych zadań. Paolo odpowiadał za dostarczanie wymaganych aktywnych próbek. Między innymi za to.

      Po drodze do swojego biura, które znajdowało się na tyłach budynku, zatrzymał się na pomoście nad jedną z zagród. Wewnątrz ciasnej, ograniczonej metalowymi ścianami przestrzeni kręciło się sześć osób we wczesnych stadiach zakażenia. Wciąż znajdowali się w fazie pseudogorączki krwotocznej, którą technicy nazywali rzygaczami. Nie potrafili niczego poza poruszaniem się chwiejnym krokiem i okazjonalnymi atakami gwałtownych wymiotów. Protomolekuła tak właśnie pilnowała szybkiego rozprzestrzeniania się zakażenia. Po usunięciu ciał z tego miejsca każdy centymetr metalowych ścian i podłogi zostanie wypalony, by zniszczyć wszelkie pozostałości biologiczne.

      W dotychczasowej historii laboratorium doszło do tylko jednego niezamierzonego zakażenia i Paolo zamierzał dopilnować, by tak pozostało.

      Doktor Ochida, kierownik Stodoły i zastępca Paola, dostrzegł go z drugiej strony zagród i ruszył mu na powitanie.

      – Paolo – powiedział, klepiąc go w ramię w przyjacielskim powitaniu. – W samą porę. Przed godziną zakończyliśmy wyciąganie kultur komórek macierzystych i przygotowujemy zastrzyki.

      – Znam tego człowieka – odezwał się Paolo, wskazując na zarośniętego, muskularnego mężczyznę w zagrodzie.

      – Hm? Ach. Tak, chyba był jednym ze strażników. W dokumentach przyjęcia widniała informacja o „zaniedbaniu obowiązków”. Może przyłapali go na spaniu na służbie?

      – Testowałeś ich? – zapytał Paolo.

Скачать книгу