Wzlot Persopolis. James S.a. Corey
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wzlot Persopolis - James S.a. Corey страница 5
Odczekał na opróżnienie worka kroplówki, użył wenflonu do pobrania małej próbki krwi Duartego, umieścił ją w metalowej walizce i cicho zajął się skanowaniem całego ciała. Procedura zaczęła prowadzić do pojawienia się w ciele Duartego niewielkiej liczby nowych narządów zaprojektowanych przez najlepszych fizjologów eksperymentalnych na planecie i zaimplementowanych z wykorzystaniem lekcji zdobytych przez studiowanie niekończącego się rozkwitu protomolekuły. Jednak wciąż było tak wiele rzeczy, które mogły się nie udać, a śledzenie postępów zmian u Duartego było najważniejszym aspektem pracy Paola. Pomimo ciepła wysokiego konsula i okazywanej przez niego szczerej przyjaźni, gdyby przywódcy Lakonii coś się stało, bardzo szybko doszłoby do jego egzekucji. Powiązanie bezpieczeństwa Paola z własnym było sposobem Duartego na zagwarantowanie sobie pełnego zaangażowania naukowca. Obaj to rozumieli i nie kryła się za tym żadna zła wola. Śmierć Paola nie byłaby tak do końca karą, lecz po prostu wyraźnym środkiem zniechęcającym do dopuszczenia do zgonu pacjenta.
W zakresie relacji międzyludzkich ta była zapewne najbardziej szczera, w jaką Paolo kiedykolwiek był zaangażowany.
– Zdajesz sobie sprawę, Winston, że to będzie bardzo długi proces. Mogą pojawić się zaburzenia na tyle drobne, że nie ujawnią się przez całe lata. Dziesięciolecia.
– Stulecia – dopowiedział, przytakując. – Proces nie jest doskonały, wiem. Ale robimy, co musimy. I nie, stary przyjacielu. Przykro mi, ale nie zmieniłem zdania.
Paolo zaczął się zastanawiać, czy zdolność czytania w myślach była kolejnym nieoczekiwanym skutkiem ubocznym procedury. Gdyby tak... cóż, byłoby ciekawie.
– Nie sugerowałem, że...
– Że ty też powinieneś się poddać procedurze? – zapytał Duarte. – Oczywiście, że tego właśnie chciałeś. I powinieneś to zasugerować. Zaprezentuj swoje najlepsze argumenty. Nie sądzę, żebym dał się przekonać, ale bardzo bym się ucieszył, gdyby ci się to udało.
Paolo popatrzył na swoje dłonie, unikając spojrzenia Duartego. Wyzwanie byłoby dla niego dużo łatwiejsze. Melancholia w głosie mężczyzny była niepokojąca w sposób, którego nie potrafił zrozumieć.
– Wiesz, co jest ironiczne? – rzucił Duarte. – Zawsze odrzucałem koncepcję wielkich ludzi. Wiarę, że ludzka historia kształtowana jest przez pojedyncze osoby, a nie przez szerokie siły społeczne. To romantyczna wizja, ale... – Niedbale machnął ręką, jakby mieszał mgłę. – Trendy demograficzne. Cykle ekonomiczne. Postęp technologiczny. To wszystko czynniki predykcyjne, prognozy dużo potężniejsze od możliwości jakiejkolwiek pojedynczej osoby. A jednak, proszę, oto ja. Wiesz, zabrałbym cię ze sobą, gdybym tylko mógł. Ale ten wybór nie należy do mnie, tylko do historii.
– Historia powinna to przemyśleć – skomentował Paolo.
Duarte się zaśmiał.
– Różnica między zero i jeden to coś na granicy cudu, ale tego cudu nie da się powielić. Jeśli zrobi się z tego dwa, trzy albo setkę, powstanie po prostu kolejna oligarchia. Trwały czynnik nierówności, prowadzący do wojen, które właśnie próbujemy wyeliminować.
Paolo wydał z siebie cichy dźwięk, który można było uznać za zgodę.
– Najlepszymi władcami w dziejach byli królowie i cesarze – powiedział Duarte. – Byli też najgorszymi. Król-filozof może osiągnąć za swego życia bardzo wiele, ale wszystko to może zaprzepaścić jego wnuk.
Duarte sapnął, gdy Paolo wyciągał mu z ręki wenflon. Nie musiał zakrywać rany opatrunkiem, otwór zasklepił się, zanim zdążyła z niego wypłynąć choćby kropla krwi. Nie powstał nawet strupek.
– Jeśli chcesz stworzyć trwały, stabilny porządek społeczny – stwierdził Duarte – nieśmiertelny może być tylko jeden człowiek.
Rozdział pierwszy
Drummer
Pierścień mieszkalny stacji transferowej w punkcie Lagrange’a 5 miał średnicę trzykrotnie większą od tego, w którym Drummer mieszkała na Tycho pół życia temu. STL-5 mieściła biura w liczbie równoważnej małemu miastu i wszystkie miały takie same ściany ze sztucznego marmuru i łagodne oświetlenie pełnozakresowe jak w kwaterze, którą jej przydzielono, takie same łóżka z prycz przeciążeniowych i prysznice. W powietrzu nieustannie unosiła się woń związków terpenu, jakby stacja była największą chryzantemą wszechświata. Kopuła w centrum stacji mieściła stanowiska dokowe dla statków i magazyny tak liczne i przestronne, że zapełnienie ich pozostawiłoby Ziemię pustą jak wyciśnięta bańka. Wszystkie te stanowiska i magazyny stały na razie puste, ale od jutra to się zmieni. STL-5 zostanie uruchomiona i nawet pomimo całego zmęczenia i irytacji, jaką wywoływał w Drummer fakt, że została ściągnięta przez pół Układu na coś, co w gruncie rzeczy sprowadzało się do ceremonii przecięcia wstęgi, czuła też podniecenie. Po trzech dziesięcioleciach zmagań Matka Ziemia znowu przyjmowała gości.
Planeta jarzyła się na ekranie, ze zwojami białych chmur i przebłyskami wciąż zielonkawych mórz w dole. Przez tarczę chmur powoli przesuwała się linia pomiędzy oświetloną i nieoświetloną częścią planety, ciągnąc za sobą koc ciemności i świateł miast. Wokół niej unosiły się statki floty Koalicji Ziemsko-Marsjańskiej, kropki ciemności pływające w oceanie powietrza. Drummer nigdy nie zleciała w dół tej studni, a teraz, zgodnie z warunkami porozumienia podpisanego przez nią w imieniu Związku, nigdy już tego nie zrobi. I dobrze. I bez tego czasem miała problemy z kolanami. Choć w zakresie obiektów do podziwiania trudno było znaleźć coś ładniejszego od Ziemi. Ludzkość zrobiła, co mogła, żeby solidnie dokopać temu powoli kręcącemu się jajku. Przeludnienie, nadmierna eksploatacja zasobów, zaburzenie równowagi oceanicznej i atmosferycznej, a potem trzy uderzenia meteorów, z których każde doprowadziłoby do wyginięcia dinozaurów. A jednak wciąż tu była, jak żołnierka. Pełna blizn, złamań, zniekształcona, odbudowana i przerobiona.
Podobno czas powinien leczyć wszystkie rany. Dla Drummer był to po prostu ładny sposób powiedzenia, że jeśli poczeka dość długo, każda ze spraw, które były dla niej naprawdę istotne, przestanie mieć znaczenie. A przynajmniej nie tak, jak sobie je wyobrażała.
Czas plus doświadczenie marsjańskiego projektu terraformacji, pozbawionego teraz pierwotnego znaczenia, bezwzględnej administracji sektora politycznego Ziemi oraz olbrzymi rynek ponad tysiąca trzystu planet złaknionych biologicznych substratów potrzebnych do hodowania żywności, która nadawałaby się do jedzenia, powoli i niepewnie postawiły Ziemię z powrotem na nogi.
Jej system zadźwięczał cicho, emitując sygnał podobny do dźwięku łamania bambusa. Chwilę później jak nieunikniony łyk whisky rozległ się głos jej sekretarza.
– Pani prezes?
– Daj mi chwilę, Vaughn – rzuciła.
– Tak, proszę pani. Ale sekretarz generalny Li chciałby porozmawiać z panią przed uroczystością.
– Koalicja Ziemsko-Marsjańska może poczekać, aż skończymy z koktajlami. Nie otworzę tej stacji, stając na baczność do każdego odchrząknięcia KZM.