Ja, inkwizytor. Przeklęte kobiety. Jacek Piekara
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ja, inkwizytor. Przeklęte kobiety - Jacek Piekara страница 15
Jedna ze skulonych postaci uniosła głowę. To była bardzo młoda i chyba bardzo ładna dziewczyna. Chociaż co do jej urody mogłem tylko snuć przypuszczenia, bo miała twarz zapuchniętą od płaczu i mocno posiniaczoną z jednej strony. Widać kiedy wyszło na jaw, że ma konszachty ze zdrajcą, to zdążyła oberwać od rodziny.
– Powinni ją powiesić albo zatłuc i na znak poddańczej wierności pokazać jej ciało księżnej – skrzywił się Andrzej. – Chociaż dla nas pewnie i dobrze, że tego nie zrobili, bo przynajmniej dowiemy się, gdzie ukrywa się Kamieński – dodał po zastanowieniu.
– To ja jestem Nadieżda, pani moja – zajęczała dziewczyna.
– Masz dziecko ze zdrajcą, Nadieżda?
– Mam, pani. Ale to tylko dziecko, on nie jest nic winny. Nawet jeszcze nie mówi…
Po twarzy dziewczyny zaczęły ciurkiem lecieć łzy.
– Pani, nie rób krzywdy mojemu dziecku. Proszę, każ mnie zabić, ale nie rób krzywdy mojemu dziecku… Na Boga i na świętą…
Jewsiej zbliżył się do niej i kopnął ją. Czub buta trafił dziewczynę w ramię, prześlizgnął się po szczęce i głowie. Nadieżda upadła w błoto z pełnym boleści jękiem. Zobaczyłem, jak spomiędzy jej palców tryskają strumyczki krwi.
– Nie odzywaj się niepytana, suko – warknął oficer.
– Gdzie to dziecko? – zapytała księżna.
– W domu, leży w domu, w kołysce – odpowiedział szybko Czarny Daniła.
– Przynieście dziecko, a ty, Nadieżda, mów, gdzie jest kniaź Aleksander… – rozkazała Ludmiła.
Jakaś kobieta zerwała się na równe nogi.
– Ja przyniosę, ja wiem, gdzie jest ten bękart! – zawołała i popędziła w stronę bramy.
Po chwili przyniosła zawiniątko z dzieckiem w środku, a Ludmiła gestem kazała je oddać matce.
– Wóz czy przewóz? – zapytał cicho Andrzej.
Spojrzałem na klęczącą, zakrwawioną dziewczynę tulącą do nagich piersi niemowlę i powiedziałem:
– Wóz.
Andrzej pokręcił głową.
– Litość przysłoniła wam właściwy obraz rzeczy – rzekł pobłażliwym tonem. – Nadieżda jest kochanką zdrajcy i chowa dziecko zdrajcy. Oboje muszą umrzeć. – Wystawił wskazujący palec. – Przewóz.
– Litość nie ma tu nic do rzeczy – odparłem. – Wielkoduszność należy umiejętnie mieszać z bezwzględnością, by zaskarbić sobie miłość poddanych, lecz jednocześnie wywołać w nich obezwładniający strach.
Mój towarzysz skrzywił usta.
– My na Rusi nie potrzebujemy ani miłości, ani szacunku od hołoty. Wystarczy, jeśli się boją.
Cóż, może i na swój sposób miał rację. Tyle że ja, obywatel Cesarstwa, doskonale wiedziałem, czym kończy się pogarda dla plebsu. Kończy się krwawym buntem, kończy się rzezią, spustoszeniem, zagładą ciał i dusz. Byłem świadkiem, ba, nawet uczestnikiem buntu Hakenkreuza. Widziałem bitwę pod Schengen. A chociaż trudno powiedzieć, że brałem w niej udział, to zabiłem przecież wtedy kilku złych ludzi. Co zresztą odmieniło mój los raz na zawsze i uczyniło mnie tym, kim byłem dzisiaj – inkwizytorem. Dlatego też, ale również z uwagi na znakomite klasyczne wykształcenie, jakie odebrałem w rodzinnym domu, wiedziałem więcej niż Andrzej, chcący pozować na bezwzględnego. Otóż wiedziałem, że plebsowi można narzucić wiele ciężarów. Można ładować mu na plecy wór za worem, a kiedy się zgina, schyla i pada już niemal na twarz, wtedy można mu dokładać kolejne. Ale dobrze mówić mu przy tym, jak bardzo się go kocha i jak bardzo się o niego dba. Dobrze do takiego plebsu wyjść czasem na ulice, rzucić mu hojną garścią nieco miedziaków, ale również napisać manifesty, które zostaną odczytane w miastach, miasteczkach i wsiach, a w których będzie się opowiadać o tym, jak bardzo władca kocha swych poddanych. Dobrze też, aby hołota mogła czasem pośpiewać o władcach żartobliwe piosenki, poopowiadać szydercze dowcipy. Dlaczego właśnie tak? Bo z doświadczenia wiadomo, że podobne prawa znacznie opóźniają i utrudniają wybuch prawdziwego niezadowolenia. Dobrze znał te prawidła Juliusz Cezar, który pozwalał zarówno rzymskiemu tłumowi, jak i żołnierzom stroić z siebie żarty w czasie świąt i festynów. Lepiej, żeby pokpiwali, niż żeby wbili ostrze. Co prawda Cezar i tak skończył skłuty sztyletami, ale nie zrobili tego prości ludzie, którzy go kochali. Uczynili to arystokraci, którzy go nienawidzili między innymi za to, że zyskał miłość pospólstwa.
– On ma kryjówkę w lesie, wasza miłość – mówiła szybko Nadieżda, połykając łzy. – Ścieżką trzeba jechać od rzeki przez bagna aż na polanę w widłach rzeki…
– Jak tam daleko?
– Nie będzie nawet pół dnia, Wasza Wysokość.
– Kto zna drogę?
– Ja znam, Wasza Wysokość, ja poprowadzę…
– Dobrze – zgodziła się Ludmiła.
Zaraz po opanowaniu zajazdu Czarnego Daniły, który od tej pory zapewne miał zacząć nosić inne miano, księżna posłała po resztę kawalerii i ruszyliśmy spiesznie drogą wskazywaną przez kochankę buntownika. Nadieżda rozpaczała, że musi zostawić dziecko, i byłem pewien, że nie wie, czy zastanie je jeszcze żywe po powrocie. Wydawało mi się jednak, że akurat w tej sprawie mogła czuć się na razie bezpiecznie. W zajeździe nikt nikogo nie śmie tknąć bez rozkazu Ludmiły. To władca miał przywilej karania i ułaskawiania, a próba uzurpowania sobie owego prawa mogła się skończyć źle, nawet gdyby uzurpator działał zaledwie z zapału czy głupoty. I sądzę, że w księstwie Ludmiły dobrze o tym wiedziano. Na początku Nadieżda podążała na postronku przy koniu jednego z żołnierzy, ale potem Ludmiła kazała ją wziąć na siodło. Nie tyle, jak mniemam, z litości, ile dlatego, że biegnąca i potykająca się kobieta opóźniała nasz marsz. A jeśliby, nie daj Boże, umarła, kto wtedy wskazałby nam drogę?
Niepokoiło mnie, że nie mieliśmy żadnych wieści o tym, ilu buntowników udało się Kamieńskiemu skupić po klęsce. A nie wiem, czy jeszcze bardziej nie niepokoiło mnie, iż tylko ja jeden wydawałem się tym faktem przejmować. No może jeszcze Andrzej, który w trakcie całej podróży bacznie rozglądał się dookoła, jakby spodziewał się w każdej chwili zasadzki.
– Wasza Wysokość, upraszam o wybaczenie – ośmieliłem się odezwać, chociaż wcale nie miałem na to ochoty. Mówiłem jednak po łacinie, by rozumieli mnie tylko księżna i Andrzej. – Ale nie wiadomo, ilu buntowników jeszcze zostało. Gdyby ktoś teraz wyrządził krzywdę Waszej Wysokości, już po wygranej bitwie, już po triumfie, oznaczałoby to winę nie do wybaczenia nas wszystkich mających strzec waszej miłości.
Ludmiła wzruszyła niecierpliwie ramionami.