Ja, inkwizytor. Przeklęte kobiety. Jacek Piekara
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ja, inkwizytor. Przeklęte kobiety - Jacek Piekara страница 19
– Nic wam nie jest i nic wam nie będzie – stwierdziłem. – Pewnie zostaną wam blizny i tyle tylko waszej szkody. Jak wrócimy do obozu, spojrzę raz jeszcze, bo może trzeba będzie oczyścić ranę i ją zaszyć.
– Dziękuję wam. – Jęknął, wymawiając te słowa, gdyż jak widać, był na tyle obity, że ruszanie szczęką powodowało ból. – Uratowaliście mi życie.
Klepnąłem go w ramię.
– Wy zrobilibyście dla mnie to samo – odparłem lekkim tonem. – No chodźcie, już po wszystkim.
Pomogłem mu wstać, a on rozejrzał się niespokojnie.
– Co z kniaziem? – rzucił.
– Chyba uciekł na dobre. – Wzruszyłem ramionami. – Sami widzieliście, że miał mnóstwo szczęścia, iż nikt go po drodze nie trafił.
– A więc wszystkie nasze trudy na nic – stwierdził grobowym tonem mój towarzysz.
– E, chyba nie jest aż tak źle. Kto tak chętnie przyłączy się do człowieka, który przegrał dwie bitwy? Teraz księżna wyznaczy wielką nagrodę za jego głowę i już nigdzie nie poczuje się bezpiecznie. Każdego towarzysza będzie podejrzewał, iż ten chce go wydać…
– Może i tak. – Andrzej wyraźnie poweselał.
Ostrożnie dotknął poranionej twarzy.
– Bardzo będzie widać blizny? – spytał cicho.
– Nigdy nic nie wiadomo – odparłem. – Znałem takich, co nie dość, że rany goiły się na nich jak na psie, to nawet blizny potem blakły i znikały. Zresztą kiedy zapuścicie gęstą brodę, jak to wasz barbarzyński lud ma w obyczaju, to większość śladów i tak schowa się pod włosami…
Parsknął, lecz zaraz potem syknął z bólu.
– A gdzie Jej Wysokość? – zaniepokoił się nagle.
– Bądźcie spokojni. Jak ostatni raz ją widziałem, gnała z Jewsiejem u boku i otoczona żołnierzami.
Zerwał się, choć wyraźnie widziałem, że walczy z bólem.
– Muszę być przy niej – stwierdził stanowczo.
– Waszego konia diabli wzięli. – Ponownie wzruszyłem ramionami. – No cóż, zrobimy z siebie dziwowisko i pojedziemy we dwóch na moim, póki nie dostaniecie nowego wierzchowca.
– Bardzo wam jestem wdzięczny. – Wyciągnął dłoń w moją stronę. – Bardzo…
A byłem pewien, że dziękuje mi nie tylko za to, że zabiorę go na własne siodło, lecz przede wszystkim i cały czas za uratowanie życia. No cóż, zwykli ludzie przywiązani są tak mocno do tego padołu łez i nieszczęść, iż nie potrafią sobie wyobrazić, że mogą zmierzać ku dolinie śmierci z radosnym „alleluja!” na ustach. My, inkwizytorzy, nie tylko sobie to wyobrażamy, ale też czekamy tej chwili z radosnym drżeniem serca, wiedząc zresztą i rozumiejąc, że nie ma dla niej alternatywy. Bo przecież czyż jest kto, by żył, a śmierci by nie zaznał?
Pojechaliśmy sobie spokojnie w stronę, w którą jak widziałem wcześniej, gnała Ludmiła, i rychło okazało się, że po pierwsze, zobaczyliśmy siedzącą na koniu i otoczoną żołnierzami księżną, a po drugie, ku mojemu zdziwieniu ujrzeliśmy Kamieńskiego. Oznaczało to, że jego zdumiewające, niezwykłe i zaskakujące szczęście jednak się skończyło. I jak widać, tym razem odwróciło się od buntownika, a uśmiechnęło do prawowiernej władczyni. Trudno byłoby nie uradować się z tego powodu.
– A mówiliście, że uciekł – westchnął z nieskrywaną ulgą mój towarzysz.
– Czyli komuś udało się go jednak trafić – odparłem i również spadł mi kamień z serca.
Teraz byłem pewien, że powrotna podróż do Peczory rozwija się na drodze naszej przyszłości niczym czerwony dywan, i aż uśmiechnąłem się sam do siebie, przede wszystkim na myśl o Nataszy. I na wspomnienie o łaźni. I wyobrażenie dobrej kolacji. No tak to już jest z ludzkim życiem, że korzyść i nadzieja jednego może rodzić się tylko z bólu i klęski drugiego.
Bo kniaź Aleksander na pewno nie planował teraz przyjemnej i bezpiecznej przyszłości. Leżał w błocie, a po upadku z konia miał złamaną i wykręconą pod nienaturalnym kątem nogę, lecz nie to miało być przyczyną jego śmierci. Pod pachą, w miejscu niechronionym pancerzem napierśnika, a jedynie schowanym pod skórzanym pasem, utkwiła Kamieńskiemu strzała. Była w połowie złamana, jednak wbiła się wystarczająco głęboko, bym miał pewność, że buntownik ma małe szanse na przeżycie. On sam też najwyraźniej pogodził się z własnym losem, gdyż wpatrzony w niebo, modlił się cichym głosem. Nagle jednak przerwał, rozkaszlał się, splunął krwawą plwociną na jasną, zaplecioną w warkocze brodę i spojrzał do góry, na stojącą nad nim Ludmiłę.
– Umieram! – zawołał tonem nawet dość wesołym. – A więc masz, czego tak bardzo chciałaś, droga kuzyneczko!
Księżna przyglądała mu się obojętnym wzrokiem, ani gniewnym, ani pogardliwym, ani współczującym. Po prostu obojętnym.
– Żal umierać – uśmiechnął się kniaź, a z kącika ust znowu popłynęła mu krew. – Ale żyć na świecie, na którym Rusią rządzicie wy, książęta, też żal. – Zastanowił się na moment. – Kto wie, może nawet większy żal żyć w takiej oto Rusi, jaką jest wasza Ruś…
Ludmiła nadal się nie odzywała, tylko spoglądała na niego z wysokości siodła.
– Mam do ciebie prośbę, kuzynko droga. Każ mnie pochować na polu bitwy, tam gdzie mnie pokonałaś. Mnie i wszystkich moich ludzi. Rzućże jakiś głaz na nasz grób i każ na nim wyryć… – Kniaź Aleksander przymknął oczy. – „Tutaj wolni ludzie cisnęli rękawice w twarz tyranom. Tutaj wszyscy dzielnie walczyli i tutaj wszyscy dzielnie zginęli” – wyrecytował z patosem. – Potem otworzył oczy. – Zrobisz to dla mnie? Powiedz: zrobisz?
Księżna patrzyła, nadal się nie odzywając. Podniosła tylko ramiona i zdjęła z głowy hełm. Na czole miała zaschniętą już krew.
Kamieński westchnął z wyraźnym wysiłkiem i jęknął boleśnie.
– Oho – powiedział. – Widzę już ją…
A potem, nie tłumacząc, kogo i gdzie widzi, wciągnął spazmatycznie powietrze do płuc i skonał.
Ludmiła zawiesiła hełm przy siodle, po czym uwolniła dłonie z ciężkich, okutych metalem rękawic.
– No to zakończyliśmy wojnę –