Ja, inkwizytor. Przeklęte kobiety. Jacek Piekara
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ja, inkwizytor. Przeklęte kobiety - Jacek Piekara страница 17
– Właśnie tak. – Skinęła głową. – I tak są już przerażeni, więc niewiele im trzeba, by wywołać panikę. A jeśli się nie uda… – zamilkła na chwilę. – Cóż, poczekamy na resztę wojska i zobaczymy, co da się zrobić. Albo po prostu kupimy głowę kniazia od jego ludzi. – Zaśmiała się złośliwie.
Ośmielałem się sądzić, iż miała rację. Podkomendni Kamieńskiego w sytuacji, w jakiej się znajdowali, zapewne z wielkim zainteresowaniem powitaliby propozycję zyskania wolności, amnestii i kilku groszy w zamian za wydanie dowódcy, który obiecywał im tak wiele, a doprowadził ich do zguby. Poza tym to prawda, że zajmowany przez buntownika chutor był całkiem dobrym miejscem do obrony. Ale z tego samego powodu stanowił również śmiertelną pułapkę. Można było się z niego wydostać tylko przez nurt rzeki i bagniste, porośnięte trzcinami brzegi albo ową groblą utworzoną z nierówno poukładanych bali. Tak czy inaczej, próbujących uciekać czekało mozolne przedzieranie się przez przeszkody pod wrogim ostrzałem. Nic przyjemnego, zwłaszcza kiedy nie jest się zawodowym, zdyscyplinowanym żołnierzem, ale zwyczajnym obwiesiem marzącym tylko, by uratować skórę i ruszyć przed siebie, gdzie oczy poniosą, nie przejmując się więcej ani Peczorą, ani kniaziem Aleksandrem, ani księżną Ludmiłą.
Cofnęliśmy się do głównych sił i księżna wydała rozkazy. Kilkunastu żołnierzy miało odjechać na wschód i zachód, przebyć rzekę i potem pozorować atak w taki sposób, by narobić jak najwięcej hałasu. Dostali wszystkie muszkiety, garłacze i pistolety, jakie mieliśmy. Mieli również ostrzelać chutor płonącymi strzałami. Czy taka demonstracja wystarczy, by przerazić buntowników i zmusić ich do opuszczenia schronienia, które w ich rozszalałej wyobraźni zacznie się jawić nie jako bezpieczna ostoja, lecz jako pułapka, której szczęki właśnie zwierają się ze śmiercionośnym zgrzytem? Ba, któż to mógł wiedzieć! Czasami na polu bitwy, i znaliśmy takie przypadki z historycznych kronik, o zwycięstwie lub klęsce decyduje postępowanie jednego człowieka lub kilku ludzi. Jeżeli zaczną uciekać, głośno lamentując, wtedy pociągną za sobą innych i sprowadzą panikę na cały oddział. A jeśli wręcz przeciwnie: stanowczym krzykiem, odwagą i zdyscyplinowanym postępowaniem dadzą przykład towarzyszom, wówczas natchną ich serca spokojem oraz nadzieją. Dużo więc zależało od przypadku, a my mieliśmy temu przypadkowi po prostu pomóc, by sprawy potoczyły się zgodnie z zamierzeniami naszej władczyni. Komendę nad kilkunastoma jeźdźcami objął Jewsiej i zaraz ruszyli oni, nie zwlekając, bo przecież sprawę pilnie należało rozstrzygnąć przed zmrokiem.
– Dłużej to potrwa, a nie dojrzą nawet, jak ich zabijamy – zażartowała księżna, która teraz, kiedy podjęła już decyzję i wydała ostateczne rozkazy, najwidoczniej poczuła się swobodniej i była dobrej myśli co do przebiegu walki.
Słońce powoli zapadało już nad horyzontem, nie było widać nawet fragmentu czerwonej kuli, a jedynie rozmazaną smugę. Na szczęście dzisiaj nieba nie przesłaniały gęste ani liczne chmury, więc miałem nadzieję, że naprawdę zdążymy rozprawić się z buntem przed zmierzchem. Czy oznacza to, że już jutro ruszymy z powrotem do Peczory? Czy smutne i niepokojące sny Nataszy okażą się zaledwie chybionym przeczuciem? Czy będę mógł wziąć ją znowu w ramiona, a ona, rozpogodzona i rozchmurzona, znowu uwierzy, iż wszystko może się dobrze potoczyć? Tak. Tak na pewno mogłoby być, ale najpierw należało wygrać bitwę, która właśnie nas czekała. Wydawało się to zadanie znacznie prostsze niż poranna walka, lecz przecież wielu było takich w historii świata i cywilizacji, którzy zlekceważyli słabego wroga. I ludzie ci leżeli niezadługo potem metr pod ziemią, a smakowitą esencję chwały i triumfu spijali już nie oni sami, lecz ich towarzysze lub podkomendni. Zawsze twierdziłem, że nawet wyszkolonemu żołnierzowi nie wolno lekceważyć choćby chłopa z zardzewiałymi widłami. Bo można się poślizgnąć albo można się potknąć. Albo można nie dostrzec, że za pierwszym chłopem stoi drugi chłop, tyle że z łukiem w rękach. Krótko mówiąc: ostrożność nie jest cechą upokarzającą ani godną wyszydzenia, ostrożność jest cechą chwalebną i charakteryzuje tych, którzy pragną dłużej żyć…
Przyznam, że nie spodziewałem się, iż prowadzeni przez Jewsieja żołnierze, którzy przeszli na drugi brzeg rzeki, narobią aż tyle hałasu. Ale narobili. Nie tylko wystrzelili z garłaczy i muszkietów, nie tylko wysłali ulewę płonących strzał, lecz w dodatku jeszcze wyli, krzyczeli, dmuchali w jakieś piszczałki i gwizdawki. Krótko mówiąc, zrobili wszystko, by można było myśleć, że na drugim brzegu kotłuje się liczna i niebezpieczna armia. Oczywiście doświadczony wódz, stojący na czele zdyscyplinowanego oddziału, nie przejąłby się podobnym hałasem. Szybko oszacowałby, że rumor i zamieszanie nie powodują niemal żadnych strat, i domyśliłby się, że to tylko wybieg wroga. Że to zaledwie pozorowany atak, mający na celu zmylenie czy przerażenie jego żołnierzy. Jednak po tym, co zdarzyło się do tej pory, ośmielałem się przypuszczać, że kniaź Aleksander nie jest doświadczonym dowódcą, a z całą pewnością nie dowodził teraz zdyscyplinowanym wojskiem. Po przegranej bitwie, po pogromie i śmierci wielu rebeliantów nastroje w jego armii musiały być fatalne i starczyła tylko iskra, by panika wybuchła niczym beczka pełna prochu.
Ludmiła zakazała żołnierzom zatrzymywać na grobli zmykających obwiesiów kniazia. Zależało jej, by jak najwięcej wrogów wyrwało się z obozowiska, licząc i spodziewając się, że uciekają od niebezpieczeństwa w stronę ocalenia. A miało być przecież całkiem odwrotnie.
I zaraz naprawdę mieliśmy okazję na własne oczy ujrzeć panikę, jaka wszczęła się w chutorze. A potem ujrzeliśmy pierwsze uciekające przez groblę postaci. Jedni gnali na piechotę, inni pędzili na oklep na koniach, na które udało im się w ostatniej chwili wskoczyć, ale których, rzecz jasna, nawet nie siodłali. Na tej grobli, śliskiej, błotnistej i pełnej nierówno poukładanych belek, przewracali się i ludzie, i konie. Jakiś przerażony wierzchowiec zaczął wierzgać na wszystkie strony, próbując wstać, i wrzucił do bagnistej wody nie tylko kolejnego konia, ale również kilku piechurów, starających się uciec przed ciosami kopyt.
– Zaraz sami siebie pozabijają. – Pokręciłem głową. – Nawet nasza pomoc nie będzie potrzebna.
Andrzej szturchnął mnie i wskazał kniazia Aleksandra, który siedząc na rumaku, pokrzykiwał coś głośno i gniewnie i machał ręką uzbrojoną w miecz. Ludmiła zobaczyła go również i natychmiast wykrzyczała rozkaz do łuczników. Siedziało ich na drzewie dwóch. Dwóch jugryjskich tropicieli wyposażonych w azjatyckie łuki o potężnej sile strzału i wielkim zasięgu. Nie tylko byli doświadczonymi strzelcami, ale także ich broń została pieczołowicie przygotowana przez najlepszych mistrzów. Mówiono mi, że wykonanie takiego łuku, a powstawał on z drewna, ścięgien i zwierzęcych kości, zajmowało biegłemu w swym fachu łuczarzowi kilka, nawet kilkanaście tygodni. Ale owa broń w ręku doświadczonego myśliwego czy żołnierza była prawdziwie śmiercionośna. A dwaj Jugrowie na służbie księżnej uchodzili za mistrzów nawet w oczach pobratymców. I teraz wycelowali i wypuścili strzały. Przyglądałem się Kamieńskiemu, lecz koń szarpnął się pod nim, znarowił, odskoczył i obie strzały zapewne przeszyły jedynie powietrze. Nie wiem, czy buntownik w zapale, hałasie i krzyku zorientował się w ogóle, że przed chwilą o włos i tylko dzięki przypadkowi uniknął śmierci.
I znowu mignął mi wódz buntowników, i mimo iż minęła zaledwie chwila, widziałem, że jest już pogodzony z losem. Najwyraźniej trzeźwo ocenił i uznał, że nie opanuje tej swojej hałastry, że nie zbierze ludzi do kupy, że nie da rady natchnąć ich dobrą myślą, odwagą i nadzieją. Nie zaganiał już więc podkomendnych, nie starał się zebrać ich w kupę, nie krzyczał pełnym głosem, prężąc się w siodle. Wręcz przeciwnie: skulił się na końskim grzbiecie, przytulił do karku wierzchowca i