Ja, inkwizytor. Przeklęte kobiety. Jacek Piekara
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ja, inkwizytor. Przeklęte kobiety - Jacek Piekara страница 18
Jugryjska strzała tym razem miała trafić w końską pierś (wreszcie, jak widać, tropiciele zaczęli myśleć!), lecz trafiła w głowę żołnierza, który wbiegł nagle przed kniaziowego wierzchowca. Kamieński ściągnął wodze, jego koń potknął się na kolejnej przeszkodzie, a wtedy strzała drugiego z Jugrów gwizdnęła zwierzęciu nad łbem i zerwała czaprak znad uszu.
– Nie wierzę własnym oczom – rzekłem.
Andrzej tylko się roześmiał i pokręcił głową.
Rumak kniazia, lekki, silny i zręczny, a jak widać, rozpalony również bitewnym żarem i dzięki temu żarowi zdolny do prawdziwie niezwykłych rzeczy, poderwał się na równe nogi i pogalopował dalej w stronę brzegu. I, wierzcie mi lub nie, mili moi, brzeg ów osiągnął. A tam, wyciągnięty niczym struna, pognał w stronę leśnej przesieki. Strzała jednego z Jugrów zarysowała mu ranę na zadzie i boku, strzała drugiego przebiła kaptur kniaziowej kapoty, ale nie zraniła Kamieńskiego, który cały czas ściśle przytulał się do końskiego grzbietu, jakby chciał stworzyć ze zwierzęciem jedną istotę zrośniętą mięśniami i skórą.
– Jeśli to są najlepsi myśliwi Jugrów, to aż się boję spytać o tych mniej zdolnych – mruknąłem.
Potem Kamieński i jego wierzchowiec zniknęli za drzewami. Zakląłem, a wraz ze mną zaklął też Andrzej. A później już wyskoczyliśmy zza drzew, by wraz z innymi żołnierzami zająć się tym, co musieliśmy koniecznie wykonać przed zmrokiem: wyrzynaniem uciekających wrogów.
Wydawałoby się, że pogrom przerażonych bandytów nie nastręczy nam kłopotów, i rzeczywiście tak właśnie było. Na niedalekiej polanie dopadliśmy niewielką kupę tej hałastry, zdesperowaną i gotową się bronić, bo buntownicy widzieli, że nie bardzo mają gdzie uciekać, więc postanowili chociaż ulać trochę naszej krwi, zanim do końca wytoczona zostanie ich własna.
Jednemu z nich powiodło się na tyle dobrze, że długą włócznią powstrzymał rumaka Andrzeja. Ostrze wbiło się w pierś zwierzęcia głęboko, aż po sam koniec długiego na stopę żelaznego grotu. Siła uderzenia była jednak tak wielka, że napastnik przewrócił się, wypuścił z rąk włócznię, a narowiący się w bólu koń potrącił go i zdeptał, po czym sam upadł na niego, tocząc z pyska pianę zmieszaną z posoką. Na szczęście dworzanin Ludmiły zdążył zeskoczyć z padającego wierzchowca, ale poślizgnął się w błocie i wypuścił miecz. A ja zauważyłem, że w jego stronę biegnie długowłosy, brodaty osiłek, bosy i w poszarpanym kubraku, za to potężny i włochaty niczym niedźwiedź, a i też rozjuszony niczym niedźwiedź kopniakami obudzony we własnej gawrze z zimowego snu. Być może ten chłop nie paliłby się do walki z jeźdźcem, lecz kiedy zobaczył wroga, który właśnie stracił rumaka i w dodatku zgubił miecz, postanowił skorzystać z niewątpliwie znakomitej i niespodziewanej okazji.
Osiłek trzymał w ręku broń tak podłą i prymitywną, jaka może być tylko broń dzikusa z ruskich ostępów. Była to po prostu krótka drewniana maczuga nabijana żelaznymi ostrzami. Ale widzicie, mili moi, każda broń jest dobra, jeśli można dzięki niej zabić człowieka. Widziałem już nieszczęśników uśmiercanych szpilką do włosów, tłuczkiem do moździerza, ba, prowadziłem niegdyś śledztwo w sprawie szlachcica, który zatłukł żonę za pomocą kości obrośniętej obiadową pieczenią. My, ludzie, jesteśmy zbudowani z bardzo nietrwałego materiału i zważywszy na naszą skłonność do przemocy, tylko Bogu Najwyższemu zawdzięczamy, iż przetrwaliśmy jeszcze na tym padole krwi i łez.
Oczywiście bandyta nie miałby żadnych szans przeciwko komuś uzbrojonemu we włócznię, miecz czy szablę. Zostałby rozszarpany gizarmą czy zatłuczony kiścieniem. Ale w tym wypadku trafił na bezbronnego wroga. Bo Andrzej podnosił miecz z ziemi, a był na tyle niedoświadczony, że nie zwrócił uwagi na nadbiegającego osiłka. Ten zamachnął się zza ramienia i z piekielną siłą opuszczał maczugę prosto na głowę dworzanina Ludmiły…
Od zawsze wiedziałem, że ludzie znajdujący się w pobliżu mnie mogą być wdzięczni losowi, że zesłał im tak biegłego obrońcę jako towarzysza. I teraz potwierdziło się to w sposób jak najwyraźniejszy. Zanim bowiem broń zdążyła opaść na czaszkę Andrzeja, ja skoczyłem, wyciągnąłem tarczę i sparowałem cios. Byłem zbyt daleko, by uczynić to w sposób idealny, więc maczuga ześlizgnęła się po krawędzi, trafiając Andrzeja tylko w policzek. Mój towarzysz wrzasnął z boleści, strachu oraz zaskoczenia i upadł na ziemię, a krew tryskała spomiędzy palców, którymi ściskał poranioną twarz. Osiłek wywrócił się z powodu powstrzymanego impetu uderzenia, lecz nie mogłem jego słabości i niezręczności wykorzystać w tym momencie, gdyż i ja poślizgnąłem się w błocie, bo cios był przecież naprawdę mocny i solidnie mną wstrząsnął. Zerwałem się jednak szybciej od napastnika i nie mogąc wyprowadzić dobrego cięcia mieczem, przywaliłem mu chociaż krawędzią tarczy w zęby. Ale to był naprawdę twardy przeciwnik. Uderzenie nim wstrząsnęło, zmiażdżyło mu usta i wytłukło zęby, jednak bynajmniej nie powstrzymało od ataku. Już później pomyślałem, jak głupio, podle i bezsensownie byłoby bohatersko przetrwać bitwę z demonem, z tym magicznym Wilkiem, którego futro leżało przy moim peczorskim łóżku, a zostać zabitym przez zarośniętego niczym zwierzę, cuchnącego i plugawego ruskiego wieśniaka. Bandyta ów rzucił się do walki, Bogu dziękować, stopa znowu poślizgnęła mu się w błocku, przez co utracił nieco szybkości i impetu, ale jednak wylądował na mnie, obalając na ziemię. Nie próbowałem nawet się z nim siłować. Był potężny, najwyraźniej nieczuły lub bardzo odporny na ból oraz zapewne tak tępy, by nie lękać się śmierci. Osłoniłem się tylko lewym ramieniem, a prawą dłonią wyszarpnąłem sztylet z cholewy buta i wbiłem wrogowi z całej siły w wewnętrzną stronę uda. A jednak coś go zabolało! Wrzasnął i na chwilę stracił zainteresowanie uduszeniem mnie czy zmiażdżeniem mi twarzy, a ja w tym momencie zdążyłem wyrwać ostrze z jego rany i pchnąć je powtórnie, tym razem spokojniej mierzonym ciosem pod żebra. Moja broń był to dobry sztylet z hiszpańskiego żelaza, z klingą tak ostrą, że można się było nią golić, i szpicem potrafiącym przekłuć w powietrzu spadający liść. Docisnąłem ostrze do samej rękojeści w głąb rany, jednocześnie odepchnąłem osiłka i skręciłem się pod nim, uwalniając się od jego ciężaru. I w chwilę potem stało się tak, że on gramolił się z błota, krwawiąc niczym zarzynana świnia, a ja klęczałem obok niego ze sztyletem w garści. Tym razem żgnąłem go w grubą, tłustą i czerwoną szyję. Rozorałem bandycie tętnicę i widząc, jak strumień krwi bluzga spomiędzy palców, którymi osłonił ranę, wiedziałem już, że w klepsydrze życia tego człowieka przesypują się ostatnie ziarenka.
Wstałem, odsunąłem się o dwa kroki, wytarłem ostrze sztyletu i schowałem je z powrotem do pochwy przy cholewie. Teraz nadszedł czas zająć się rannym Andrzejem. Nie sądziłem, by stała mu się szczególna krzywda, jednak oczywiście nie mogłem go zostawić samego. Co prawda nie widziałem w pobliżu przeciwników, ale dworzanin Ludmiły najwyraźniej miał dzisiaj pecha, a ja wolałem, by ten pech się nie powiększył. Po pierwsze, przyzwyczaiłem się do niego, po drugie, uważałem go za pożytecznego stronnika, po trzecie wreszcie, Ludmiła darzyła go sentymentem, więc nie byłaby zadowolona, gdyby zginął tylko dlatego, że zostawiłem go rannego na polu bitwy.
Uklęknąłem przy Andrzeju. Nie jęczał już, lecz klęczał skulony, a krew cały czas ściekała mu spomiędzy palców. Dotknąłem jego ramienia.
– Pokażcie no – rozkazałem.
Krzywiąc się, oderwał dłonie od twarzy.