La Belle Sauvage. Cykl Księga Prochu. Tom 1. Philip Pullman

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу La Belle Sauvage. Cykl Księga Prochu. Tom 1 - Philip Pullman страница 3

La Belle Sauvage. Cykl Księga Prochu. Tom 1 - Philip  Pullman

Скачать книгу

sobą. Malcolmowi lepienie szło sprawniej, musiał tylko uprzednio starannie umyć ręce.

      – Ktoś je zjada, siostro? – zapytał.

      – Wszystkie zostają w końcu zjedzone. Zdarza się, że gość ma ochotę poskubać coś do herbaty.

      Klasztor, usytuowany w pobliżu przeprawy przez rzekę, cieszył się sporą popularnością wśród podróżnych i siostry często przyjmowały gości na noc. Oczywiście to samo można było powiedzieć o Pstrągu, gdzie zazwyczaj nocowały dwie–trzy osoby, którym Malcolm podawał rano śniadanie, byli to jednak najczęściej rybacy albo komiwojażerowie, jak nazywał ich jego ojciec: sprzedawcy ziela fajkowego, artykułów żelaznych, maszyn rolniczych. Klasztor przyjmował zaś gości zupełnie innego kalibru: szlachetnie urodzonych lordów i damy, czasem biskupów i mniej znacznych członków duchowieństwa, przedstawicieli wyższych sfer, którzy nie mieli związków z żadnym z uniwersyteckich kolegiów i w związku z tym nie mogli oczekiwać w nich gościny. Pewnego razu klasztor odwiedziła prawdziwa księżniczka i została na całe sześć tygodni, ale Malcolm widział ją przez ten czas tylko dwa razy. Została zesłana do klasztoru za karę. Jej dajmon miał postać łasicy i warczał na wszystkich.

      Przy tych lepszych gościach Malcolm również pomagał: doglądał koni, czyścił buty, biegał na posyłki i od czasu do czasu dostawał napiwki. Wszystko, co zarobił, trafiało do brzucha blaszanego morsa, którego trzymał w sypialni. Po naciśnięciu ogona mors otwierał pysk, a wtedy kładło mu się monetę między kły (jeden z nich odłamał się i został przylepiony na klej). Malcolm nie wiedział dokładnie, ile ma pieniędzy, ale mors był ciężki. Myślał, że może kiedy uzbiera wystarczająco dużo, kupi sobie pistolet, ale ojciec raczej by mu na to nie pozwolił, więc na razie zakupy musiały poczekać. A tymczasem chłopak poznawał nawyki i obyczaje zarówno pospolitych, jak i bardziej niecodziennych podróżników.

      Przypuszczał, że nie ma drugiego takiego miejsca jak ten zakręt rzeki – z oberżą po jednej stronie i klasztorem po drugiej – gdzie by się człowiek mógł tak dużo nauczyć o świecie. Spodziewał się, że kiedy dorośnie, będzie pomagał ojcu przy barze, a potem, gdy rodzice zestarzeją się i nie będą mogli dłużej prowadzić karczmy, przejmie rodzinny interes. Znacznie lepiej byłoby prowadzić Pstrąga niż inną gospodę, bo to przez niego przepływał wielki świat i zawsze można było porozmawiać z jakimś akademikiem albo inną ważną personą.

      Tylko że tak naprawdę Malcolm marzył o czymś zupełnie innym: sam chciałby być takim akademikiem, może astronomem albo teologiem doświadczalnym, który dokonuje wiekopomnych odkryć i przenika istotę rzeczy. Praktykant u filozofa – o tak, to byłoby coś. Była to jednak ewentualność mało prawdopodobna. W wieku czternastu lat absolwent szkoły podstawowej w Ulvercote mógł liczyć na zatrudnienie w rzemiośle, w najlepszym razie w jakimś urzędzie, a Malcolm nigdy nie słyszał o stypendiach dla uzdolnionych posiadaczy kanoe.

      * * *

      Pewnego dnia w środku zimy w Pstrągu zjawili się niecodzienni goście: powóz jantaryczny przywiózł trzech mężczyzn, którzy z miejsca udali się do Sali Tarasowej, najmniejszej ze wszystkich jadalni w oberży, z oknami wychodzącymi na taras, rzekę i widoczny na drugim brzegu klasztor. Ulokowana na końcu korytarza sala była rzadko używana zarówno zimą, jak i latem, zwłaszcza że wbrew temu, co mogłaby sugerować nazwa, była pozbawiona wyjścia na taras, a okna miała nieduże.

      Malcolm skończył odrabiać skromną pracę domową (z geometrii), pochłonął łapczywie zapiekany pudding z pieczenią wołową i zagryzł go pieczonym jabłkiem w kremie budyniowym, gdy ojciec zawołał go do baru.

      – Idź, zobacz, czego chcą ci dżentelmeni w Sali Tarasowej – powiedział. – To prawdopodobnie cudzoziemcy. Nie wiedzą, że drinki zamawia się przy barze. Pewnie chcą, żeby im usługiwano.

      Zadowolony z miłej odmiany Malcolm zszedł do małej jadalni i zastał w niej trzech dżentelmenów (jednym rzutem oka ocenił ich status i stwierdził, że bez wątpienia zasługują na to miano), którzy garbili się przy oknie, usiłując wyjrzeć na zewnątrz.

      – W czym mogę panom pomóc? – zapytał.

      Odwrócili się jednocześnie. Dwóch zamówiło bordo, trzeci poprosił o rum. Kiedy Malcolm przyniósł drinki, zapytali, czy mogliby zamówić kolację, a jeśli tak, to co Pstrąg ma do zaoferowania.

      – Pieczeń wołową, proszę pana. Bardzo smaczną. Wiem, co mówię, sam ją przed chwilą jadłem.

      Dżentelmeni przysunęli sobie krzesła do niewielkiego stołu.

      – Ach, le patron mange ici, hm? – zagadnął najstarszy z nich. Jego dajmon, elegancki czarno-biały lemur, siedział mu spokojnie na ramieniu.

      – Mieszkam tutaj – odparł Malcolm. – Mój ojciec jest właścicielem, a matka kucharką.

      – Jak się nazywasz? – spytał najwyższy i najchudszy z gości. Miał gęste siwiejące włosy, dajmona dzwońca i wyglądał na akademika.

      – Malcolm Polstead, proszę pana.

      – Co to za miejsce tam, na drugim brzegu? – zapytał trzeci. Miał ogromne ciemne oczy i czarne wąsy. Jego dajmon, czymkolwiek był, leżał zwinięty w kłębek u jego stóp.

      Oczywiście zdążył już zapaść zmrok i za rzeką było widać tylko słabo rozświetlone witrażowe okna kaplicy i stale płonącą latarnię nad stróżówką.

      – Klasztor, proszę pana. Sióstr zakonu świętej Rozamundy.

      – Kim była święta Rozamunda?

      – Nigdy ich o nią nie pytałem. Ale mają tam jej witraż: stoi w takim ogromnym kwiecie róży. Pewnie dlatego tak się nazywa. Będę musiał zapytać o to siostrę Benedictę.

      – Widzę, że dobrze znasz siostrzyczki.

      – Prawie codziennie z nimi rozmawiam. Wykonuję różne drobne prace przy klasztorze, załatwiam sprawunki, takie tam...

      – Czy siostry przyjmują gości? – zainteresował się najstarszy z mężczyzn.

      – Ależ tak, proszę pana, często. Najróżniejszych gości. Przepraszam, że zmienię temat, ale jest tu dość chłodno. Może życzycie sobie, panowie, żebym napalił w kominku? Chyba że zamierzacie zejść do baru. Jest tam ciepło i przytulnie.

      – Nie, Malcolmie, dziękujemy. Zostaniemy tutaj. Rozpal w kominku, ogień z pewnością się przyda.

      Malcolm zapalił zapałkę i przygotowane drewno od razu zajęło się ogniem. Często obserwował ojca, jak ten układa opał w palenisku; naprawdę znał się na rzeczy. Zgromadzony zapas polan powinien wystarczyć na cały wieczór.

      – Duży ruch dzisiaj? – zapytał ciemnooki.

      – Będzie z tuzin gości, proszę pana. Normalny wieczór.

      – Świetnie – powiedział najstarszy. – W takim razie przynieś no tę pieczeń.

      – Może zupa na początek, panowie? Mamy dziś pikantną z pasternaku.

      –

Скачать книгу