La Belle Sauvage. Cykl Księga Prochu. Tom 1. Philip Pullman

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу La Belle Sauvage. Cykl Księga Prochu. Tom 1 - Philip Pullman страница 7

La Belle Sauvage. Cykl Księga Prochu. Tom 1 - Philip  Pullman

Скачать книгу

Na ryby! – odkrzyknął Malcolm.

      Zwykle tak właśnie odpowiadał i czasem była to odpowiedź zgodna z prawdą. Dzisiaj jednak nie mógł przestać myśleć o tej puszce czerwonej farby i postanowił, że popłynie do składziku szkutniczego w Jericho, ot tak, żeby zorientować się w cenach. Oczywiście mogło się okazać, że akurat nie mają czerwonej farby, ale bardzo lubił ten składzik.

      Znalazłszy się na kanale, wiosłował miarowo z biegiem nurtu, mijając działki i boiska szkolne, aż dotarł na północne obrzeża Jericho, do kolonii ceglanych szeregowców, w których mieszkały rodziny robotników z huty Eagle Ironworks i stalowni Fell Press. Status okolicy bardzo się ostatnio podniósł, ale wciąż pozostały w niej stare zakamarki i mroczne zaułki, porzucony cmentarz i kościół, którego dzwonnica w stylu włoskim stała niby na straży nad warsztatem szkutniczym i składzikiem.

      Zachodnim brzegiem kanału – prawym z punktu widzenia Malcolma – biegła ścieżka holownicza, która wymagała pilnego odchwaszczenia. Przy samym brzegu rósł gąszcz roślin wodnych. Płynący coraz wolniej Malcolm dostrzegł jakiś ruch w trzcinach. Poczekał, aż kanoe znieruchomieje w gęstwinie, a potem bezszelestnie pchnął je pomiędzy sztywne badyle i patrzył, jak perkoz dwuczuby gramoli się na ścieżkę, niezgrabnie kolebiąc się na boki, przechodzi przez nią i zanurza się w rozlewisku ciągnącym się po jej drugiej stronie. Najciszej, jak tylko potrafił, i bardzo powoli Malcolm popchnął kanoe jeszcze głębiej w trzciny, skąd widział, jak perkoz potrząsa łebkiem i płynie na spotkanie partnerki.

      Słyszał już wcześniej, że w tej okolicy można spotkać perkozy dwuczube, ale nie do końca wierzył tym zapewnieniom – a teraz proszę: miał dowód. Postanowił wrócić w późniejszej porze roku i zobaczyć, czy będą tu gniazdować.

      Kiedy siedział w kanoe, trzciny sięgały mu ponad głowę i przypuszczał, że dopóki się nie rusza, jest zupełnie niewidoczny. Za plecami usłyszał dwa głosy, męski i damski. Siedział nieruchomo jak posąg, gdy dwoje zaaferowanych sobą nawzajem ludzi przeszło tuż obok. Mijał ich już wcześniej. To była para zakochanych na przechadzce, trzymających się za ręce i poprzedzanych przez dajmony – dwa ptaszki, które podfruwały kawałeczek naprzód, żeby chwilę poszeptać między sobą, po czym znów zrywały się do lotu i odskakiwały nieco dalej.

      Asta przyjęła akurat postać zimorodka i przysiadła na nadburciu kanoe. Kiedy zakochani przeszli, podfrunęła na ramię Malcolma i szepnęła mu do ucha:

      – Widzisz tamtego mężczyznę? Obserwuj go...

      Malcolm dopiero teraz go zauważył. Na ścieżce holowniczej pod rosnącym kilka jardów dalej dębem stał mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym i filcowym kapeluszu, ledwie widoczny pomiędzy łodygami trzcin. Wyglądał, jakby schronił się tam przed deszczem, tyle że wcale nie padało. Jego szary płaszcz i kapelusz idealnie wtapiały się w późne popołudnie, przez co był równie trudny do wypatrzenia jak perkozy – a nawet trudniejszy, pomyślał Malcolm, bo przecież nie miał czubka.

      – Co on robi? – zapytał szeptem.

      Asta zmieniła się w muchę i odleciała jak tylko mogła najdalej od Malcolma. Zatrzymała się, kiedy oddalenie zaczęło sprawiać jej ból, i przysiadła na samym czubku łodygi sitowia, żeby dobrze widzieć nieznajomego. Starał się nie rzucać w oczy, ale szło mu to tak nieporadnie i był z tym tak nieszczęśliwy, że równie dobrze mógłby wymachiwać flagą. Asta dostrzegła jego dajmona, kotkę, która przekradała się wśród najniższych gałęzi dębu, gdy mężczyzna spoglądał wzdłuż ścieżki to w jedną stronę, to w drugą. W pewnym momencie kotka prychnęła cicho, mężczyzna podniósł na nią wzrok, a ona zeskoczyła mu na ramię... i przy okazji wypuściła coś, co trzymała w pyszczku.

      Mężczyzna sapnął ze zgrozą. Jego dajmon zeskoczył na ziemię i oboje zaczęli się rozglądać, szukać pod drzewem, na skraju wody, w skąpej trawie.

      – Co upuściła? – zapytał szeptem Malcolm.

      – Wyglądało jak orzech. Było podobnej wielkości.

      – Widziałaś, gdzie upadł?

      – Tak mi się wydaje. Odbił się od pnia u dołu i wpadł pod krzak. Widzisz? Udają, że wcale go nie szukają...

      I rzeczywiście, udawali. Jakiś człowiek z dajmonem-psem zbliżał się ścieżką i gdy mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym czekał, aż tamten go minie, udawał, że patrzy na zegarek, potrząsa ręką, podnosi nadgarstek do ucha, zdejmuje zegarek, nakręca go... Nieznajomy z psem poszedł sobie, a wtedy ten w płaszczu założył zegarek i wrócił do poszukiwań upuszczonego przez dajmona przedmiotu. Było widać, że się denerwuje; język ciała jego dajmona wyrażał przeprosiny. Razem tworzyli istne studium rozpaczy.

      – Moglibyśmy im pomóc – zasugerowała Asta.

      Malcolm był rozdarty. Widział jeszcze perkozy i miał wielką ochotę je poobserwować, ale mężczyzna wyraźnie był w potrzebie, a bystrooka Asta prędko znalazłaby zgubę, czymkolwiek owa zguba była. Nie trwałoby to nawet minuty.

      Zanim jednak zdążył jakoś zareagować, mężczyzna w płaszczu przykucnął, wziął swojego kociego dajmona na ręce i żwawo oddalił się po ścieżce holowniczej, jakby postanowił udać się po pomoc. Malcolm czym prędzej wycofał kanoe z trzcin i pośpiesznie powiosłował pod dąb, do miejsca, w którym wcześniej stał nieznajomy. Chwilę potem wyskoczył na brzeg i przytrzymał kanoe na faleniu, gdy Asta pod postacią myszy smyrgnęła na drugą stronę ścieżki, pod krzak. Szelest liści, cisza, znowu szelest, znowu cisza... Malcolm patrzył, jak mężczyzna dochodzi do prowadzącego na plac żelaznego mostka i wspina się nań po schodkach. Po podekscytowanym pisku zorientował się, że Asta znalazła zgubę i – tym razem w ciele wiewiórki – przybiegła do niego z powrotem, wbiegła mu po ręce, przysiadła na ramieniu i upuściła mu coś na dłoń.

      – To na pewno to – powiedziała. – Na pewno.

      Na pierwszy rzut oka był to żołądź, ale przyjrzawszy mu się uważnie, Malcolm stwierdził, że żołądź został wyrzeźbiony z jakiegoś twardego drewna i składa się z dwóch części: miał zielonkawą miseczkę, na której wierzchniej stronie pieczołowicie odwzorowano szorstkie, zachodzące na siebie łuseczki, jakie mogłaby mieć miseczka prawdziwego żołędzia, oraz sam żołądź, jasnobrązowy i wypolerowany do połysku. Był prześliczny. Asta miała rację, z całą pewnością to tego właśnie przedmiotu szukał mężczyzna w płaszczu.

      – Możemy go dogonić, zanim przejdzie przez most – zaproponował Malcolm, już stawiając jedną stopę w kanoe.

      – Czekaj – powiedziała Asta. – Patrz.

      Zmieniła się w sowę, tak jak zawsze robiła, kiedy chciała lepiej widzieć. Odwróciła się i spojrzała wzdłuż kanału, a gdy Malcolm popatrzył w tym samym kierunku, stwierdził, że mężczyzna zawahał się w połowie drogi i przystanął, bo w tej samej chwili z drugiej strony wszedł na mostek inny człowiek: krępy, ubrany na czarno, z dajmonem w ciele lekkostopej lisicy. Nie ulegało wątpliwości, że zamierza zatrzymać mężczyznę w płaszczu przeciwdeszczowym i że ten się go boi.

      Obrócił się na pięcie, zrobił pośpieszny krok albo dwa, po czym znów się zatrzymał, bo trzeci mężczyzna, który w tym czasie pojawił się na mostku, zastąpił mu drogę. Był

Скачать книгу