La Belle Sauvage. Cykl Księga Prochu. Tom 1. Philip Pullman
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу La Belle Sauvage. Cykl Księga Prochu. Tom 1 - Philip Pullman страница 11
– Nie miej mi za złe, że o to pytam – odezwała się pani Carpenter; jej dajmon, kaczor, mruknął coś pojednawczo – ale czego właściwie szukasz? Gapisz się i gapisz przez to okno... Byłeś z kimś umówiony? Nie przyszedł?
– Nie! Wcale nie. Prawdę mówiąc... – Jeżeli miałby nie zaufać pani Carpenter, to nikomu już nie mógłby zaufać. – Prawdę mówiąc, tak, szukam kogoś. Mężczyzny w szarym płaszczu i kapeluszu. Widziałem go parę dni temu; upuścił coś wtedy i myśmy to znaleźli, i chętnie bym mu tę zgubę oddał, ale od tamtej pory go nie widziałem.
– Tylko tyle możesz mi o nim powiedzieć? Szary płaszcz i kapelusz? Ile miał lat?
– Nie widziałem go zbyt dobrze. Myślę, że był mniej więcej w wieku mojego taty. Taki raczej chudy.
– Gdzie zgubił to, co mu chcesz oddać? Nad kanałem?
– Tak, pod drzewem przy ścieżce holowniczej... Ale to nieważne.
– To chyba nie ten, co?
Pani Carpenter wyjęła spod lady najświeższy numer „Oxford Timesa”, otworzyła go i złożyła tak, żeby pokazać Malcolmowi jedną ze środkowych stronic.
– Tak, to mógłby być on... Co się stało? Ale jak to... Utopił się?!
– Znaleźli go w kanale. Wygląda na to, że się pośliznął i zsunął z brzegu. Sam wiesz, jak ostatnio padało, na dodatek ścieżka jest taka zaniedbana... Nie on pierwszy się tam potknął i wpadł do wody. Cokolwiek zgubił, teraz już za późno, żeby mu to oddać.
Malcolm czytał z szeroko otwartymi oczami, łapczywie chłonąc słowa. Mężczyzna nazywał się Robert Luckhurst i był historykiem, akademikiem z Kolegium Magdaleny. Kawaler. Pozostawił po sobie brata i owdowiałą matkę. Planowano dochodzenie w sprawie jego zgonu, ale nic nie wskazywało na inny niż przypadkowy charakter śmierci.
– A co właściwie zgubił? – zainteresowała się pani Carpenter.
– Taką małą ozdóbkę – odparł spokojnie Malcolm, chociaż serce waliło mu jak młotem. – Kiedy szedł po ścieżce, podrzucał ją w powietrze i łapał, aż za którymś razem upuścił. Trochę poszukał, ale się rozpadało i w końcu sobie poszedł.
– A ty co tam robiłeś?
– Obserwowałem perkozy dwuczube. Ten mężczyzna mnie chyba nie widział. Kiedy już zniknął, poszedłem się rozejrzeć; myślałem, że może uda mi się znaleźć to, co zgubił, no i się udało. Od tamtej pory stale go szukałem. A teraz już nie będę mógł mu oddać zguby.
– Kiedy dokładnie go widziałeś? W ostatni weekend?
– Czy ja wiem...
Malcolm musiał solidnie wytężyć pamięć. Zajrzał jeszcze raz do gazety, żeby sprawdzić, czy w notce nie podano daty znalezienia ciała – „Oxford Times” wychodził raz na tydzień, więc mogło to nastąpić w dowolny z ostatnich pięciu, sześciu dni – i ze zgrozą stwierdził, że ciało Luckhursta zostało znalezione dzień po tym, jak aresztowali go ludzie z KSD.
Nie mogli go chyba zabić, prawda?
– Nie, parę dni wcześniej – skłamał z przekonaniem. – Wątpię, żeby miało to jakiś związek. Mnóstwo ludzi spaceruje po ścieżce nad kanałem; może on też chodził tam codziennie, dla zdrowia. Nie przejął się chyba bardzo tą zgubą, skoro gdy tylko zaczęło padać, przestał jej szukać i sobie poszedł.
– Ech, biedaczysko – powiedziała pani Carpenter. – Może teraz, jak już jest za późno, zrobią wreszcie porządek z tą ścieżką.
I zakrzątnęła się przy innym kliencie, który akurat wszedł do składziku. Malcolm żałował, że powiedział jej o mężczyźnie w płaszczu i jego zgubie; gdyby nie dał się jej zaskoczyć, mógłby powiedzieć, że rozgląda się za kolegą. Tylko że wtedy z kolei ona nie powiedziałaby mu o notce w gazecie. Strasznie to wszystko było pokomplikowane.
– Do widzenia, pani Carpenter – powiedział na odchodnym. Pomachała mu niezobowiązująco, zajęta nowym klientem.
– Szkoda, że nie możemy jej poprosić, żeby nikomu nic nie mówiła – powiedział Malcolm, gdy razem z Astą zawrócili kanoe.
– Wtedy doszłaby do wniosku, że twoje zachowanie było tym bardziej warte uwagi i lepiej by je zapamiętała – zauważyła Asta. – Dobrze skłamałeś.
– Nie wiedziałem, że to potrafię. Najlepiej robić to najrzadziej, jak się da.
– I dokładnie pamiętać, co się za którym razem powiedziało.
– Znowu się rozpadało...
Malcolm wiosłował miarowo w górę kanału. Asta przysiadła tuż przy jego uchu, tak że mogli bez przeszkód porozumiewać się szeptem.
– Zabili go? – zapytała.
– Albo to, albo sam się zabił.
– To mógł być wypadek.
– Mało prawdopodobne. Zwłaszcza po tym, jak go złapali.
– A to, co zrobili panu Boatwrightowi... Oni nie cofną się przed niczym, dosłownie niczym, założę się. Tortury, nie tortury...
– Ale o co może chodzić w tej wiadomości?
W swoich rozmowach za każdym razem wracali do tego tematu. Malcolm skopiował wiadomość, żeby nie musieć za każdym razem rozwijać zamkniętej w żołędziu karteczki, ale nawet własnoręczne przepisanie słów nie przydało im sensu. Jeden człowiek prosił drugiego, żeby ten drugi zapytał o coś związanego z jakimiś pomiarami; trudno było wydedukować cokolwiek ponadto. I jeszcze to słowo „Proch”, pisane wielką literą, jakby nie chodziło o zwyczajny proch, lecz o coś wyjątkowego.
– Jak myślisz, gdybyśmy poszli do Kolegium Magdaleny i zapytali akademików...
– O co?
– No, zadawalibyśmy im takie detektywistyczne pytania. Dowiedzielibyśmy się, czym się zajmował...
– Był historystą. Tak tam stało napisane.
– Historykiem. Ale moglibyśmy się dowiedzieć, co jeszcze robił. Z kim się przyjaźnił. Może udałoby się porozmawiać z jego studentami, przynajmniej niektórymi, gdybyśmy jakichś znaleźli. Zapytalibyśmy, czy wrócił do kolegium tamtego dnia wieczorem, po tym, jak go złapali. Bo może potem go już nikt na uczelni nie widział. O takich rzeczach myślałem.
– Nie powiedzieliby nam tego, nawet gdyby wiedzieli. Nie wyglądamy jak detektyw, tylko jak uczniak z podstawówki. Poza tym to niebezpieczne.
– Ludzie z KSD...