Testamenty. Маргарет Этвуд
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Testamenty - Маргарет Этвуд страница 10
– Dlaczego? – spytałam. – Wszyscy inni idą.
– Wykluczone – oświadczył Neil.
– Zawsze powtarzasz, że powinniśmy bronić własnych zasad.
– Tym razem jest inaczej. To niebezpieczne, Daisy – powiedział Neil.
– Życie nie jest bezpieczne. To twoje słowa. Zresztą idzie wielu nauczycieli. To część zajęć szkolnych, jeśli nie pójdę, obniżą mi ocenę! – To ostatnie mijało się z prawdą, ale Neil i Melanie lubili, kiedy miałam dobre oceny.
– A gdyby poszła z Adą? – podsunęła Melanie.
– Nie jestem dzieckiem, nie potrzebuję opiekunki – obruszyłam się.
– Oszalałaś? – zwrócił się Neil do Melanie. – Tam będzie się roić od dziennikarzy. Puszczą to w wiadomościach! – Szarpał się za resztki włosów ze zdenerwowania.
– Właśnie w tym rzecz – powiedziałam. – Zrobiłam transparent, który poniesiemy: wielkie czerwone litery i czarna czaszka. GILEAD = ŚMIERĆ UMYSŁU. Chodzi właśnie o to, żeby pokazali to w wiadomościach.
Melanie zasłoniła uszy dłońmi.
– Boli mnie głowa. Neil ma rację. Nie. Moja odpowiedź brzmi: nie. Popołudnie spędzisz, pomagając mi w sklepie. Koniec kropka.
– Świetnie, zamknijcie mnie – rzuciłam.
Pomaszerowałam do swego pokoju i zatrzasnęłam drzwi. Nie zdołają mnie powstrzymać.
Szkoła, do której chodziłam, nazywała się Wyle, na cześć Florence Wyle, dawnej rzeźbiarki, której portret zdobił główny korytarz. Szkoła miała wspierać twórczość, mówiła Melanie, a także zrozumienie demokratycznej wolności i niezależnego myślenia, dodawał Neil. Tym tłumaczyli fakt, że mnie tam posłali, choć ogólnie biorąc, nie byli zwolennikami prywatnych szkół. Szkoły publiczne stały jednak na bardzo niskim poziomie, a powinniśmy oczywiście pracować na rzecz poprawy systemu, poza tym nie chcieli, żeby pchnął mnie nożem jakiś młodociany handlarz narkotyków. Teraz sądzę, że wybrali Szkołę Wyle z całkiem innego powodu. W Wyle wielką wagę przywiązywano do obecności. Melanie i Neil zawsze mogli wiedzieć, gdzie jestem.
Ani nie kochałam, ani nie nienawidziłam Szkoły Wyle. Stanowiła tylko etap na drodze do prawdziwego życia, którego kształt wkrótce miał mi się objawić. Jeszcze niedawno chciałam zostać weterynarzem małych zwierząt, potem jednak uznałam to marzenie za dziecinne. Następnie zapragnęłam pracować jako chirurg, ale kiedy pokazali nam w szkole film z operacji, zrobiło mi się niedobrze. Moje koleżanki z Wyle chciały być piosenkarkami, projektantkami lub zajmować się inną formą twórczości, ale mnie słoń nadepnął na ucho i miałam dwie lewe ręce, więc nic z tego.
Miałam trochę koleżanek: jedne od plotek, inne od wymieniania się pracą domową. Pilnowałam, żeby mieć stopnie poniżej swoich możliwości – nie chciałam się wyróżniać – dlatego moje prace domowe nie miały wartości handlowej. Dobrze było wybijać się w sportach – i to mi się podobało, szczególnie dyscypliny, gdzie liczyła się szybkość i wzrost, jak koszykówka. Dzięki temu w sportach zespołowych cieszyłam się popularnością. Poza szkołą wiodłam jednak mocno ograniczone życie z powodu obaw Neila i Melanie. Nie wolno mi było chodzić po galeriach handlowych, bo roi się tam od handlarzy tanią kokainą, mówiła Melanie, ani po parkach, bo czają się tam obcy, mówił Neil. Tak więc moje życie towarzyskie praktycznie nie istniało: w całości składało się z rzeczy, które będę mogła robić, kiedy dorosnę. Magiczne słowo Neila w naszym domu brzmiało: nie.
Tym razem jednak nie zamierzałam ustąpić: pójdę na ten protest, choćby nie wiem co. Szkoła wynajęła dla nas parę autobusów. Melanie i Neil próbowali pokrzyżować mi szyki: zadzwonili do dyrektorki, oznajmiając, że nie udzielają mi zgody, i dyrektorka poprosiła, żebym nie jechała, na co zapewniłam ją, że oczywiście, nie ma problemu, poczekam, aż Melanie po mnie przyjedzie. Ale nazwiska dzieciaków sprawdzał tylko kierowca autobusu, który nie wiedział, kto jest kim, wszyscy się tłoczyli, rodzice i nauczyciele nie zwracali na mnie uwagi i nie wiedzieli, że nie wolno mi jechać, więc zamieniłam się legitymacjami z dziewczyną z mojej drużyny koszykówki, która się tam nie wybierała, i wsiadłam do autobusu, niezmiernie z siebie zadowolona.
.
10
Początkowo marsz protestacyjny przebiegał ekscytująco. Odbywał się w centrum, nieopodal budynku Legislacji, choć w zasadzie to nie był marsz, bo nikt nigdzie nie maszerował z powodu tłoku. Wygłaszano przemówienia. Kanadyjski krewny kobiety, która straciła życie w Koloniach Gileadu, usuwając zanieczyszczenia radioaktywne, mówił o niewolniczej pracy. Przywódca organizacji osób, które przeżyły ludobójstwo Gileadu, opowiadał o przymusowych marszach do Dakoty Północnej, gdzie ludzi upychano jak zwierzęta w otoczonych drutem miastach widmach, bez wody i pożywienia, i o tym, jak tysiące umierały i jak ludzie, ryzykując życie, szli zimą na północ, do granicy kanadyjskiej, a potem podniósł rękę bez kilku palców i wyjaśnił: odmrożenie.
Następnie przedstawiciel SanctuCare – organizacji opiekującej się uciekinierkami z Gileadu – mówił o tych, którym odebrano małe dzieci, i jakie to było okrutne; opowiadał, że jeśli ktoś usiłował odzyskać dziecko, oskarżali go o obrazę boską. Wszystkich przemówień nie słyszałam, ponieważ czasem wysiadało nagłośnienie, ale sens nie pozostawiał wątpliwości. Na wielu transparentach można było przeczytać: WSZYSTKIE DZIECI SĄ MAŁĄ NICOLE!
Potem grupa z naszej szkoły skandowała okrzyki i podniosłyśmy transparenty, a inni ludzie trzymali takie jak PRECZ Z FASZYSTAMI Z GILEADU!, AZYL TERAZ! Wtedy pojawiła się kontrmanifestacja z odmiennymi hasłami: ZAMKNĄĆ GRANICE!, GILEAD, ZATRZYMAJ SWOJE DZIWKI I BACHORY, MAMY DOŚĆ WŁASNYCH!, POWSTRZYMAĆ INWAZJĘ!, RÓBCIE LASKI RĘKĄ U SIEBIE! Wśród tych ludzi dostrzegłam Perłowe Dziewczęta w srebrzystych sukienkach i perłowych naszyjnikach – miały transparenty z hasłami: ŚMIERĆ ZŁODZIEJOM DZIECI! i ODDAJCIE MAŁĄ NICOLE! Ludzie z naszej strony obrzucali je jajkami i wiwatowali, kiedy któreś w nie trafiło, ale Perłowe Dziewczęta tylko się uśmiechały i patrzyły pustym wzrokiem.
Wybuchły zamieszki. Grupa ludzi ubranych na czarno, z zasłoniętymi twarzami, zaczęła wybijać witryny sklepowe. Nagle, jakby znikąd, pojawiło się mnóstwo uzbrojonych policjantów. Łomotali w tarcze, szli tyralierą, tłukli pałkami dzieciaki i dorosłych.
Wcześniej czułam podniecenie, lecz teraz ogarnął mnie strach. Chciałam się wydostać, ale nie mogłam się ruszyć z powodu tłoku. Nie mogłam znaleźć reszty klasy, a w tłumie wybuchła panika. Ludzie napierali w różne strony, wrzeszczeli i krzyczeli. Ktoś uderzył mnie w brzuch, chyba łokciem. Oddychałam szybko, łzy napłynęły mi do oczu.
– Tędy – usłyszałam za sobą szorstki głos.
To była Ada. Capnęła mnie za kołnierz i powlokła za sobą. Nie wiem, jak się przecisnęła – chyba kopała kogo popadło. Po chwili znalazłyśmy się na ulicy z dala od zamieszek, jak nazwano je później w telewizji. Kiedy ujrzałam relację, pomyślałam: już rozumiem, jakie to uczucie uczestniczyć w zamieszkach