Testamenty. Маргарет Этвуд
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Testamenty - Маргарет Этвуд страница 8
Melanie mówiła, że Psa na Ciuchy odziedziczyła po babce. Przyznawała, że szyld jest staromodny, ale ponieważ ludzie przyzwyczaili się do niego, zmienianie go oznaczałoby brak szacunku.
Nasz sklep znajdował się na Queen West, w kwartale, który kiedyś cały tak wyglądał – sklepy tekstylne, pasmanterie, tani len, sklepy z rzeczami za dolara. Teraz jednak okolica stawała się coraz bardziej ekskluzywna: wprowadzały się kawiarnie promujące uczciwą konkurencję i serwujące produkty organiczne, outlety znanych marek, sławne butiki. Melanie zareagowała, wieszając w oknie slogan „Sztuka do noszenia”. Sklep był jednak zawalony najróżniejszymi ubraniami, których nikt nie nazwałby sztuką do noszenia. Owszem, jeden kąt poświęcono niby na markowe rzeczy, ale w Psie na Ciuchy nigdy nie znalazłoby się nic drogiego. Reszta to był istny miszmasz. Zaglądali tam najróżniejsi ludzie: młodzi, starzy, szukający okazji lub po prostu lubiący się porozglądać. Zdarzali się też sprzedający: bezdomni próbowali wyciągnąć kilka dolarów za koszulki kupione na garażowych wyprzedażach.
Melanie pracowała na głównym piętrze sklepu. Ubierała się w jasne kolory, pomarańczowy i jaskraworóżowy, twierdziła bowiem, że wprowadzają twórczą energię, a zresztą w głębi serca była trochę Cyganką. Zawsze pogodna i uśmiechnięta, choć nieustannie wypatrywała złodziei sklepowych. Po godzinach sortowała i pakowała: to dla organizacji dobroczynnych, tamto sztuka do noszenia. Sortując, podśpiewywała melodie ze starych musicali. Do jej ulubionych należały Oh, What a Beautiful Morning oraz When You Walk Through a Storm. Śpiew Melanie grał mi na nerwach, ale dziś jest mi z tego powodu przykro.
Czasami sprawy ją przytłaczały: za dużo materiału, tkaniny wzbierały jak fale oceanu i groziły, że ją zaleją. Kaszmir! Kto niby miał kupić trzydziestoletni kaszmir? On nie zyskiwał z upływem lat, mówiła, w przeciwieństwie do niej.
Neil miał siwiejącą, nie zawsze przystrzyżoną brodę i niezbyt wiele włosów. Choć nie wyglądał na biznesmena, zajmował się „sprawami finansowymi”: fakturami, księgowością, podatkami. Biuro miał na piętrze, dokąd wchodziło się po wyłożonych gumą schodach. Był tam komputer, szafka na akta i sejf, ale poza tym pomieszczenie niezbyt przypominało biuro: było równie zatłoczone i zagracone jak sklep, ponieważ Neil lubił zbierać. Miał kilka nakręcanych pozytywek. I zegary, całe mnóstwo rozmaitych zegarów. Stare maszyny liczące z wajchą. Plastikowe zabawki łażące lub skaczące po podłodze, takie jak misie, żaby i sztuczne szczęki. Projektor do slajdów, jakich nikt już nie używał. Aparaty fotograficzne – Neil bardzo je lubił. Twierdził, że niektóre robią lepsze zdjęcia niż najbardziej nowoczesne aparaty. Wypełniały całą półkę.
Pewnego razu zostawił otwarty sejf i zajrzałam do środka. Zamiast spodziewanych plików banknotów ujrzałam tylko maleńki przedmiot z metalu i szkła, który uznałam za jeszcze jedną zabawkę, jak skaczące sztuczne szczęki. Nie wiedziałam jednak, jak ją nakręcić, a bałam się jej dotknąć, bo była bardzo stara.
– Mogę się nią pobawić? – zapytałam Neila.
– Czym?
– Zabawką w sejfie.
– Nie dziś – odparł z uśmiechem. – Może jak dorośniesz.
Zamknął sejf, a ja zapomniałam o dziwnym przedmiocie do czasu, gdy miałam sobie o nim przypomnieć i zrozumieć, czym był.
Neil starał się naprawiać różne rzeczy, ale często musiał się poddać z powodu braku części. Wtedy rzeczy po prostu leżały, „zbierając kurz”, jak mawiała Melanie. Neil nie lubił czegokolwiek wyrzucać.
Na ścianach wisiały stare plakaty: BĄDŹ CZUJNY, WRÓG NIE ŚPI z dawnej wojny; kobieta w ogrodniczkach prężyła bicepsy, by pokazać, że kobiety potrafią robić bomby; czerwono-czarny plakat przedstawiający mężczyznę z flagą, pochodził z Rosji, zanim ta stała się Rosją, wyjaśnił Neil. Plakaty należały do jego pradziadka z Winnipeg. O Winnipeg nie wiedziałam nic poza tym, że jest tam bardzo zimno.
W dzieciństwie uwielbiałam Psa na Ciuchy: czułam się tam jak w grocie pełnej skarbów. Nie pozwalano mi przebywać samej w biurze Neila, bo mogłabym „czegoś dotknąć” i połamać. Pod opieką dorosłych mogłam jednak bawić się pozytywkami, nakręcanymi zabawkami, maszynami liczącymi. Ale nie aparatami fotograficznymi, bo były zbyt cenne, jak mówił Neil, zresztą nie miały kliszy, więc jaki byłby w tym sens?
Nie mieszkaliśmy nad sklepem. Nasz dom znajdował się daleko, w jednej z dzielnic willowych, gdzie stały stare bungalowy i nowsze, większe domy, które postawiono po rozebraniu bungalowów. Nasz nie był bungalowem – mieliśmy piętro z sypialniami – ale nie był to również nowy dom. Ot, zwykły budynek z żółtej cegły. Niczym nie przykuwał uwagi. Patrząc wstecz, domyślam się, że o to właśnie chodziło rodzicom.
.
8
W soboty i niedziele często przesiadywałam w Psie na Ciuchy, ponieważ Melanie nie chciała zostawiać mnie w domu samej. Dlaczego? – zaczęłam pytać po ukończeniu dwunastego roku życia. A gdyby wybuchł pożar? – odpowiadała Melanie. Zresztą zostawianie dziecka samego było sprzeczne z prawem. Wtedy oponowałam, że nie jestem dzieckiem, a ona wzdychała i mówiła, że doprawdy nie wiem, kto jest, a kto nie jest dzieckiem, że dzieci to wielka odpowiedzialność i że kiedyś to zrozumiem. W końcu mówiła, że przyprawiam ją o ból głowy, wsiadałyśmy do samochodu i jechałyśmy do sklepu.
W sklepie pozwalano mi pomagać: sortowałam koszulki według rozmiaru, nalepiałam na nie ceny, odkładałam te, które należało wyprać lub odrzucić. Lubiłam to zajęcie: otoczona nikłym zapachem kulek naftaliny, siedziałam przy stole w kącie w głębi i obserwowałam wchodzących ludzi.
Nie wszyscy byli klientami. Zachodzili tam bezdomni, którzy chcieli skorzystać z toalety. Melanie pozwalała na to tym, których znała, zwłaszcza zimą. Pewien starszy mężczyzna przychodził dość często. Nosił tweedowe kurtki i kamizelki robione na drutach, które dostawał od Melanie. Kiedy skończyłam trzynaście lat, uznałam, że jest nieprzyjemny – w szkole była lekcja o pedofilach. Na imię miał George.
– Nie powinnaś pozwalać George’owi na korzystanie z toalety – powiedziałam do Melanie. – To zbok.
– Nieładnie, Daisy – odparła Melanie. – Dlaczego tak mówisz?
Rozmowa odbywała się w kuchni w naszym domu.
– Po prostu nim jest. Stale kręci się po sklepie. Przed wejściem żebrze o pieniądze. Poza tym cię podgląda.
Mogłam powiedzieć, że podgląda mnie, co spowodowałoby prawdziwy alarm, ale to nie była prawda. George nigdy nie zwracał na mnie uwagi.
– Nic podobnego. – Melanie się zaśmiała, a ja stwierdziłam, że jest naiwna.
Byłam w wieku, kiedy rodzice zmieniają się nagle z ludzi wszechwiedzących w takich, co nie wiedzą nic.
Jeszcze inna osoba często wstępowała do sklepu, ale to nie była bezdomna. Sądziłam, że ma czterdzieści, może nawet prawie pięćdziesiąt