Siostra Słońca. Lucinda Riley
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Siostra Słońca - Lucinda Riley страница 5
Przy deserze Pa Salt skrzyżował ręce na piersi i przyjrzał mi się uważnie.
– Bardzo się o ciebie martwię, Elektro. Robisz wrażenie kompletnie nieobecnej.
– A ty nie rozumiesz, pod jaką presją żyję! – odcięłam się. – Ile to kosztuje być mną!
O zgrozo, tylko mgliście pamiętam, co działo się później, co powiedział, ale w końcu zerwałam się i wyszłam. I teraz nigdy już się nie dowiem, co takiego chciał mi przekazać…
– A co cię to obchodzi, Elektro? – zadałam sobie głośno pytanie, ocierając usta i wtykając pustą buteleczkę do kieszeni. Szofer był nowy, a mnie tylko tego było trzeba, żeby w jakiejś gazecie napisali, że wysuszyłam cały minibarek. – To nawet nie był twój prawdziwy ojciec.
Poza tym już nic na to nie mogłam poradzić. Pa Salt odszedł, tak jak wszyscy inni, których kochałam, i musiałam się z tym pogodzić. Nie potrzebowałam go, nie potrzebowałam nikogo…
– Jesteśmy na miejscu, proszę pani – odezwał się przez interkom szofer.
– Dzięki – rzuciłam, wyskoczyłam z limuzyny i zatrzasnęłam za sobą drzwi.
Starałam się nie zwracać na siebie uwagi. Inni celebryci mogą się gubić w tłumie, ale mnie, przy wzroście ponad metr osiemdziesiąt, trudno przeoczyć, nawet gdybym nie była sławna.
– Cześć, Elektro!
– Tommy! – Zmusiłam się do uśmiechu, wchodząc pod markizę przed wejściem do mojego budynku. – Jak się masz?
– Kiedy cię widzę, to zaraz lepiej. Miałaś przyjemny dzień?
– Tak, świetny, dziękuję. – Skinęłam głową i spojrzałam z góry, w sensie dosłownym, na swojego fana numer jeden. – Do zobaczenia jutro.
– Będę na pewno, Elektro. Wieczorem nigdzie się już nie wybierasz?
– Nie. Odsapnę spokojnie w domu. Do widzenia.
Pomachałam mu i weszłam do holu.
Przynajmniej on jeden mnie kocha, przyszło mi do głowy, gdy odbierałam pocztę od recepcjonistki, po czym ruszyłam do windy. Portier jechał ze mną, bo to była jego praca (zastanawiałam się, czy dać mu może do niesienia mój klucz, bo innego bagażu nie miałam), a ja myślałam o Tommym. Od kilku miesięcy niemal codziennie warował przed budynkiem. Najpierw przeraziło mnie to i kazałam w recepcji, żeby go pogonili. Tommy nie dał się przepędzić; oświadczył, że ma wszelkie prawo stać na chodniku, nikogo nie niepokoi, a jedyne, czego chce, to mnie chronić. Recepcjonistka namawiała mnie, żebym wezwała gliny i oskarżyła go o nękanie, ale pewnego ranka spytałam Tommy’ego, jak się nazywa, a potem wzięłam go pod lupę w internecie. Przez Facebooka dowiedziałam się, że to weteran wojenny, odznaczony za odwagę w Afganistanie. Miał żonę i córkę w Queens. Od tej pory już się go nie bałam, a raczej dzięki jego obecności czułam się bezpieczniej. Zawsze zachowywał się z szacunkiem, był uprzejmy, powiedziałam więc w recepcji, żeby dali mu spokój.
Portier wyszedł z windy i przepuścił mnie. Potem wykonaliśmy swego rodzaju taniec, by on znów znalazł się na przodzie, podprowadził mnie do mojego penthouse’u i otworzył mi drzwi swoim kluczem zbiorczym.
– Proszę, panno D’Aplièse. Życzę miłego dnia.
Skinął mi głową. W jego oczach było zero ciepła. Wiedziałam, że pracownicy obsługi budynku nie mogą się doczekać, kiedy ulotnię się stąd nieistniejącym kominem niczym dym. Większość apartamentów należała do rodzin ich obecnych mieszkańców od pokoleń. Tu się urodzili w czasach, kiedy dla kolorowej kobiety, takiej jak ja, szczytem marzeń byłoby zostanie u nich służącą. Oni byli właścicielami mieszkań, ja – przybłędą, choć bogatą. Wynajmowałam penthouse, bo starsza pani, która dawniej w nim mieszkała, umarła, a jej syn odnowił go i próbował sprzedać za astronomiczną sumę. Na skutek czegoś zwanego załamaniem rynku kredytów hipotecznych najwyraźniej mu się nie udało. Wobec tego wynajął mieszkanie temu, kto chciał najwięcej zapłacić, czyli mnie. Cena była równie szalona jak ten penthouse. Pełen dzieł sztuki współczesnej i wszystkich gadżetów elektronicznych, jakie można sobie tylko wyobrazić (nie wiedziałam, jak korzystać z większości), a widok z tarasu na Central Park był fantastyczny.
Gdybym potrzebowała czegoś, co by mi przypominało o tym, jaki sukces odniosłam, to mieszkanie świetnie się do tego nadawało. Ale przede wszystkim przypomina mi jedno, myślałam, padając na wygodną kanapę, na której mogłoby swobodnie spać z dwóch facetów słusznego wzrostu. Jak strasznie jestem samotna. Rozmiary apartamentu sprawiały, że nawet ja czułam się malutka i krucha… i… na tym górnym piętrze… potwornie odizolowana od świata.
Z głębi domu odezwała się komórka, wygrywając melodyjkę, która zrobiła z Mitcha gwiazdę światowego formatu. Próbowałam zmienić ten dzwonek, ale mi się nie udało. Jeśli CeCe ma dysleksję w pisaniu słów, to ja w elektronice, pomyślałam, wchodząc do sypialni po telefon. Z ulgą zauważyłam, że sprzątaczka zmieniła pościel na ogromnym łożu, i znów wyglądało tu jak w luksusowym hotelu. Lubiłam nową służącą, którą znalazła mi asystentka. Jak wszystkie inne przed nią, podpisała zobowiązanie, że nie będzie paplać mediom o którymkolwiek z moich paskudnych nawyków. Mimo to wolałam nie wyobrażać sobie, co ta… Lisbet? Tak ma na imię? Co mogła sobie pomyśleć, kiedy dziś rano weszła do mieszkania.
Siedząc na łóżku, odsłuchiwałam pocztę głosową. Pięć wiadomości było od mojej agentki. Prosiła, żebym oddzwoniła do niej jak najszybciej w związku z jutrzejszymi zdjęciami dla „Vanity Fair”. Ostatnia nagrała się Amy, nowa asystentka. Była u mnie dopiero od trzech miesięcy, ale lubiłam ją.
„Cześć, Elektro, tu Amy. Chciałam… no, chciałam powiedzieć, że bardzo miło mi było dla ciebie pracować, ale nie sądzę, żeby sprawdziło się to na dłuższą metę. Dziś złożyłam wymówienie na ręce twojej agentki. Życzę ci powodzenia i…”
– Cholera! – wrzasnęłam, wciskając USUŃ, i rzuciłam komórkę przed siebie. – Co ja jej takiego zrobiłam? – spytałam sufit, zastanawiając się, dlaczego takie nic, które na kolanach błagało, żebym dała jej szansę, rzuca mnie trzy miesiące później. – „Świat mody to moje marzenie, od kiedy byłam dzieckiem. Proszę. Będę dla pani pracować dzień i noc, pani życie będzie moim, przysięgam, nigdy pani nie zawiodę” – przedrzeźniałam jej jęczący brooklyński akcent, wybierając numer agentki. Były tylko trzy rzeczy, bez których nie mogłam się obejść: wódka, kokaina i asystentka. – Cześć, Susie, właśnie słyszałam, że Amy odchodzi.
– Tak, kiepska sprawa. A tak dobrze się zapowiadała. – Brytyjska wymowa Susie brzmiała trzeźwo i rzeczowo.
– Też miałam takie wrażenie. Wiesz, czemu odeszła?
Nastąpiła chwila ciszy,