Milion małych kawałków. James Frey
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Milion małych kawałków - James Frey страница 26
Na końcu jest część z historiami członków AA. Mamy historię Dentysty, Alkoholika z Europy, Handlowca i Wykształconego Agnostyka. Wszyscy byli beznadziejnymi Alkoholikami, wszyscy odnaleźli Boga, wszyscy zaczęli tańczyć na Dwanaście Kroków, wszystkim się polepszyło. Tak jak w większości historii tego rodzaju, które czytałem albo słyszałem albo byłem zmuszony znieść, jest w nich coś nieprzekonującego, wątłego i pustego. Chociaż ci ludzie już nie piją i nie biorą narkotyków, w dalszym ciągu zmagają się z obsesją. Chociaż zachowują wstrzemięźliwość, ich życie polega na unikach, roztrząsaniu i szkalowaniu substancji, których niegdyś potrzebowali i które uwielbiali. Mimo że zachowują się jak ludzie, funkcjonują dzięki Spotkaniom i Dogmatowi i Bogu. Pozbawieni Spotkań i Dogmatu zostają z niczym. Pozbawieni ich lądują tam, gdzie zaczynali. Pozostaje im nałóg.
Nałogom potrzebne jest paliwo. Nie jestem przekonany, czy Spotkania i Dogmat i Bóg są w stanie zasilić moje. Jeżeli to, co Lekarz powiedział na początku, jest prawdą i przyłączenie się do AA jest jedynym sposobem na wyjście z nałogu, to mam przejebane. Przejebane przejebane przejebane.
Odstawiam książkę z powrotem na półkę. Wstaję i idę do Tablicy Prac i widzę swoje nazwisko przy Toaletach Publicznych. Biorę środki czystości i idę do Toalet Publicznych, które nie były czyszczone od kilku dni i są odrażające. W umywalkach jest ślina, na podłodze zaschnięte szczyny, w koszu na śmieci zakrwawiony papier toaletowy, na ceramicznej muszli klozetowej plamy z gówna. Jestem pewien, że Roy miał z tym coś wspólnego, ale nie jestem w nastroju na gierki i rewanże, więc biorę środki czystości i zaczynam szorować. To podłe zajęcie. Wymiotuję dwa razy i muszę wyczyścić własne wymiociny, jak również ślinę i szczyny i zakrwawiony papier i gówno. Kiedy kończę, i ściany i umywalka i podłoga i kosz na śmieci i ceramika lśnią, nie czuję satysfakcji, że coś osiągnąłem. Nie będę tego więcej robił. Nie ma kurwa bata.
Wychodzę z Toalet Publicznych i odnoszę środki czystości i idę do Pokoju. Otwieram drzwi i wchodzę. Zniszczone meble zostały wymienione. Larry, którego aktualnego miejsca pobytu w dalszym ciągu nie udało się ustalić, został wymieniony. Na jego łóżku leży mały Łysol i mały Łysol chrapie. Warren i John śpią na swoich łóżkach. John mamrocze i rzuca się, Warren leży nieruchomo. Moje łóżko jest nietknięte, chociaż Biblia i kolejny egzemplarz Wielkiej księgi zostały położone na stoliku nocnym. Podchodzę do stolika i podnoszę Biblię i Wielką księgę i podchodzę do okna i otwieram okno i wyrzucam książki na zewnątrz w ciemność. Burza ciągle szaleje.
Zamykam okno i idę do Łazienki i odkręcam prysznic i zdejmuję ubranie i rzucam je na stertę na wykafelkowaną podłogę. Podchodzę do lustra. Chcę siebie zobaczyć. Chcę spojrzeć w bladą zieleń swoich oczu i zobaczyć nie swoje fizyczne ja, tylko ukryte pod spodem jestestwo. Oglądam wargi. Są lekko spuchnięte, ale prawie normalne. Oglądam szwy i ranę. Rana zaczyna się goić, szwy trzymają jak należy. Oglądam nos. Zdejmuję opatrunek i wyrzucam go do kosza na śmieci. Nos jest prosty, mimo że na jego grzbiecie widać nowy guz. Oglądam okolicę pod oczami. Zasinienie zaczyna blednąc i robi się żółte, już prawie nie ma opuchlizny. Powoli podnoszę wzrok. Chcę wejrzeć w bladą zieleń swoich oczu. Chcę zobaczyć nie swoje fizyczne ja, tylko ukryte pod spodem jestestwo. Przysuwam się bliżej. Bliżej. Chcę wejrzeć w bladą zieleń moich oczu. Chcę zajrzeć w ukryte pod spodem jestestwo. Bliżej, bliżej.
Nie mogę. Nie ma kurwa mowy.
Odwracam się i idę do kabiny i wchodzę pod prysznic i uderza we mnie fala gorąca. Parzy mnie i skóra robi mi się czerwona i boli, ale nie odsunę się. Zasługuję na ból, bo nie starczyło mi odwagi, żeby na siebie spojrzeć. Zasługuję na ból i wytrzymam i zniosę go, bo nie mam odwagi, żeby spojrzeć sobie w oczy.
Kiedy drętwieję, dodaję zimnej i siadam na podłodze i pozwalam wodzie obmywać swoje ciało i łagodzić poparzenia. Gorąco jest wyczerpujące, a zimno wyczerpuje mnie jeszcze bardziej. Zamykam oczy i pozwalam ciału się wyłączyć, a umysłowi wędrować. Wędruje do znajomego miejsca. Miejsca, o którym nie mówię ani nie ujawniam jego istnienia. Miejsca, w którym jestem tylko ja. Miejsca, którego nienawidzę.
Jestem sam. Sam tutaj i sam na świecie. Sam w sercu i sam w głowie. Sam wszędzie przez cały czas, od kiedy pamiętam. Sam w Rodzinie, sam z przyjaciółmi, sam w Pokoju pełnym Ludzi. Sam, kiedy się budzę, sam każdego koszmarnego dnia, sam, kiedy w końcu nadchodzi ciemność. Jestem sam na sam z przerażeniem. Sam na sam z przerażeniem.
Nie chcę być sam. Nigdy nie chciałem być sam. Kurewsko tego nienawidzę. Nienawidzę tego, że nie mam z kim porozmawiać, nienawidzę tego, że nie mam do kogo zadzwonić, nienawidzę tego, że nie mam nikogo, kto potrzyma mnie za rękę, przytuli mnie, powie mi, że wszystko będzie w porządku. Nienawidzę tego, że nie mam nikogo, z kim mógłbym dzielić nadzieje i marzenia, nienawidzę tego, że przestałem mieć nadzieje i marzenia, nie znoszę tego, że nie mam nikogo, kto powiedziałby mi, żebym się trzymał, że jeszcze kiedyś je odnajdę. Nienawidzę tego, że kiedy krzyczę, a krzyczę jak opętany, to krzyczę w pustkę. Nienawidzę tego, że nie ma nikogo, kto by usłyszał mój krzyk, i nie ma nikogo, kto pomógłby mi nauczyć się, jak przestać krzyczeć. Nienawidzę tego, że to, do czego zwróciłem się w swojej samotności, mieszka w fifie albo butelce. Nienawidzę tego, że to, do czego zwróciłem się w swojej samotności, zabija mnie, już mnie zabiło albo wkrótce mnie zabije. Nienawidzę tego, że umrę sam. Umrę sam na sam z przerażeniem.
Bardziej niż czegokolwiek zawsze pragnąłem bliskości drugiej osoby. Bardziej niż czegokolwiek zawsze pragnąłem poczucia, że nie jestem sam. Próbowałem wielokrotnie, próbowałem zabić samotność przy pomocy dziewczyny albo kobiety, ale to nigdy nie działało. Byliśmy razem i byliśmy blisko siebie, ale nieważne jak blisko siebie byliśmy, ciągle czułem się sam. Wyczuwały tę samotność i ona sprawiała, że chciały się zbliżyć. Kiedy próbowały, uciekałem albo robiłem coś, żeby zniszczyć to, co do siebie czuliśmy. Kiedy chcę szybko biegać, to potrafię, i zawsze dobrze mi szło niszczenie. Żadna z nich nie zamieniłaby ze mną dzisiaj słowa.
Ostatnia była jedyną, która sprawiła, że czułem się tak, jak zawsze chciałem się czuć. Sprawiła, że czułem się lepiej niż kiedykolwiek, lepiej, niż sobie wyobrażałem, że można się czuć, i to mnie przestraszyło, przestraszyło tak bardzo, że ogarnął mnie paraliż. Kiedy mi się oddała, zawiodłem. Ta porażka popchnęła mnie ku zniszczeniu. Zniszczyłem ją, zniszczyłem siebie, zniszczyłem nas oboje. Zniszczyłem nadzieję na przyszłość. Moje imię nie przejdzie jej przez gardło, zignoruje fakt mojego istnienia. Nie winię jej. Zaczynam rozmawiać ze starą przyjaciółką, starą dobrą przyjaciółką. Mówię cześć, jak leci, co u ciebie słychać, co nowego. Mój głos rozbrzmiewa w kabinie i jest mi głupio, ale mówię dalej. Mówię tęsknię za tobą, szkoda, że cię tu nie ma. Moja przyjaciółka ma na imię Michelle i nie widziałem jej ani nie rozmawiałem z nią od ponad dziesięciu lat. Mówię ostatnio dużo o tobie myślałem. Mówię może się zobaczymy. Mówię proszę cię bądź, kiedy przyjadę, chciałbym spędzić z tobą trochę czasu. To już za długo trwa. Ponad dziesięć lat. To już stanowczo za długo.
Poznałem