Milion małych kawałków. James Frey
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Milion małych kawałków - James Frey страница 28
Pod dużą torbą kokainy znajduję rewolwer. Podnoszę go i trzymam w dłoni. To rewolwer kalibru trzydzieści osiem. To rewolwer, który miałem już kiedyś w rękach, z którym potrafię się obchodzić.
Siadam na krześle i otwieram bębenek. Bębenek jest pełen, w każdej komorze jest nabój. Zamykam bębenek i kręcę i uśmiecham się, słuchając, jak się obraca. Miałem już ten rodzaj rewolweru w rękach i wiem, jak się z nim obchodzić. Rewolwer kalibru trzydzieści osiem.
Wkładam sobie lufę do ust. Lufa jest zimna i brudna, a mnie podoba się smak metalu w ustach. Jeszcze raz kręcę bębenkiem. Uśmiecham się, słysząc klik klik klik klik klik. W każdej komorze jest nabój. Rezultat może być tylko jeden. Bębenek się zatrzymuje. Zahaczam kciukami o spust. Jestem napompowany wódą, koką, crackiem, klejem i benzyną. Jestem niewyobrażalnie najebany. Kciuki mi drgają, drgają, drgają. Bum.
Budzę się, otwarte oczy widzą sufit, trzęsę się i z trudem łapię oddech. Dotykam nosa i pod każdym nozdrzem jest kropla krwi. Kręci mi się głowie, mam zawroty. Czuję pieczenie w żołądku.
Jestem niewyobrażalnie rozjebany.
Wychodzę z łóżka i idę do Łazienki. Poruszam się z trudem i wpadam tam przez drzwi. Warren stoi przy umywalce i myje zęby, a ktoś jest pod prysznicem. Zaczynam mieć mdłości i czołgam się, krztusząc, do sedesu. Kiedy docieram do sedesu, wymiotuję.
W wymiocinach jest żółć i brązowe gówno, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Jest mnóstwo krwi. Czuję pieczenie w żołądku, gardle i ustach. Czuję pieczenie na wargach i twarzy. To nie chce się skończyć. Żołądek podchodzi mi do gardła i nadchodzą, piekące wymioty nadchodzą i nadchodzą bez końca. Ciągle nadchodzą.
Chcę, żeby się skończyły, ale nic z tego.
Warren podchodzi i przyklęka i obejmuje mnie i próbuje mnie przytrzymać. Łysol wyszedł z kabiny i gapi się i jest oszołomiony gwałtownością moich torsji. Ciągle nadchodzą. Nadchodzą i nadchodzą. Nie chcą się skończyć. Nie chcą się kurwa skończyć. Serce mi wali i wali nieregularnie i z każdym uderzeniem nadchodzi ból i z każdym nieregularnym uderzeniem nadchodzi ból i ból promieniuje na lewe ramię i lewą stronę szczęki. Płyn przestaje wypływać przez usta z mojego ciała, ale wymioty się nie skończyły. Czuję, jakby żołądek i gardło ze mnie wychodziły albo próbowały się wydostać. Czuję, jakby moje ciało próbowało się pozbyć samego siebie z siebie. Próbuje się pozbyć mnie z siebie.
Dłużej już nie mogę. Nie mogę tak dalej żyć. Jestem Alkoholikiem i jestem Narkomanem i jestem Przestępcą. Ciało mi się rozsypuje i umysł dawno temu mi się rozsypał. Chcę się napić i chcę zapalić crack, chociaż wiem, że picie i palenie cracku mnie zabije. Jestem sam. Nie mam z kim porozmawiać, nie mam do kogo zadzwonić. Nienawidzę siebie. Nienawidzę siebie tak bardzo, że nie mogę sobie spojrzeć w oczy. Nienawidzę siebie tak bardzo, że samobójstwo wydaje mi się rozsądnym rozwiązaniem. Rodzina jest gotowa mnie skreślić, przyjaciele są gotowi mnie skreślić. Zniszczyłem każdy znaczący związek, w którym byłem. Wymiotuję dzisiaj siódmy raz. Siódmy kurwa raz. Nie mogę tak dalej żyć. Nie mogę tak dalej żyć. Torsje kończą się i zaczynam oddychać. Warren mnie przytrzymuje, a Łysol się na mnie gapi. Podnoszę dłoń i pokazuję Warrenowi, żeby się odsunął, więc wstaje i odchodzi, a ja opieram się głową o przód sedesu. Oddycham. Wciągam tyle powietrza, ile potrafię. Wiem, że powietrze obniży mi tętno i mnie uspokoi, więc oddycham. Wciągam tyle powietrza, ile potrafię. Uspokój mnie. Uspokój mnie. Warren mówi. Łysol się gapi.
Wszystko w porządku?
Przytakuję.
Pomóc ci?
Kręcę głową.
Zawołam kogoś.
Mówię.
Nie.
Potrzebujesz pomocy.
Nie.
James, potrzebna ci pomoc.
Podnoszę się. Stoję niepewnie.
Ja decyduję, co jest mi potrzebne. Nie ty.
Biorę głęboki wdech i idę niepewnym krokiem do umywalki i puszczam wodę i myję twarz i wypłukuję wymiociny z ust. Kiedy kończę, zakręcam wodę i odwracam się. Warren się na mnie gapi i Łysol się na mnie gapi. Mijam ich i wychodzę z Łazienki. Warren idzie za mną i przechodzi do swojego kąta Pokoju.
Dam ci przynajmniej koszulę.
Patrzę na swój T-shirt. Jest biały i brązowy i czerwony. Poplamiony żółcią i kawałkami gówna, których nigdy wcześniej nie widziałem, i zakrwawiony.
Proszę.
Warren rzuca mi koszulę. Łapię ją. To wykrochmalona biała koszula z grubej bawełny. Patrzę na nią i patrzę na niego. Mówi.
To jedyna czysta koszula, jaka mi została.
Patrzę na koszulę. To nie jest koszula w moim stylu. Śmieję się i spoglądam z powrotem na Warrena.
Dziękuję.
Śmieje się.
Nie ma sprawy.
Zdejmuję T-shirt i rzucam go na podłogę koło łóżka i wkładam koszulę, jest olbrzymia. Okrywa moje wyniszczone ciało niczym plandeka i sięga mi do kolan. Podwijam rękawy do połowy przedramion i przejeżdżam rękami po przodzie. Jest sztywna od krochmalu, ale miękka pod spodem. Bawełna jest wysokiej jakości i elegancko uszyta, przypuszczalnie w jakimś odległym Kraju. To najczystsza, najładniejsza rzecz, jaką miałem na sobie, od kiedy pamiętam, i czuję, że nie zasłużyłem, żeby ją włożyć na swoje schorowane ciało. Warren siedzi na skraju łóżka i obcina paznokcie u stóp, obok niego leży para czarnych skarpet. Podchodzę i zatrzymuję się przed nim i dotykam bawełny. Mówię.
Jest bardzo ładna. Będę o nią dbał.
Warren się uśmiecha.
Nie przejmuj się.
Będę się przejmować i doceniam, że mi ją pożyczyłeś. Dziękuję.
Nie przejmuj się.
Będę o nią dbał. Dziękuję.
Warren przytakuje, a ja odwracam się i wychodzę z Pokoju i spaceruję po Oddziale. Mężczyźni są zajęci porannymi Pracami, ubierają się, idą na śniadanie. Roy stoi z przyjacielem przed Tablicą Prac. Mijam go.
James.
Idę dalej i nie oglądam się.
Masz posprzątać Toalety Publiczne.