Ballada ptaków i węży. Suzanne Collins
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ballada ptaków i węży - Suzanne Collins страница 4
Z poczuciem winy zauważył fioletowe cienie pod jej złocistobrązowymi oczami.
– Kiedy ostatnio spałaś? – spytał.
– Och, nic mi nie jest. Zjadłam skórki ziemniaków, podobno są w nich witaminy. A dzisiaj mamy dożynki, więc w sumie jest święto! – oznajmiła wesoło.
– Nie u Fabricii – zauważył.
Właściwie to nikt nie świętował. Dzień dożynek był straszny w dystryktach, ale i w Kapitolu w zasadzie go nie celebrowano. Podobnie jak Coriolanus, większość ludzi nie lubiła wspominać wojny. Tigris spędzała ten dzień, obsługując swoją pracodawczynię oraz całą menażerię jej gości, którzy opowiadali sobie ponure historie o biedzie podczas oblężenia i upijali się do nieprzytomności. Następny dzień zapowiadał się dla Tigris jeszcze gorzej, bo goście oczekiwali pomocy przy leczeniu kaca.
– Przestań się martwić. Lepiej się pośpiesz i jedz! – Nałożyła mu trochę zupy do miski i postawiła ją na stole.
Coriolanus spojrzał na zegarek, pośpiesznie przełknął zupę, nie zważając na to, że parzy mu usta, i z koszulą w rękach pobiegł do swojego pokoju. Już wcześniej zdążył się ogolić i wziąć prysznic, a jego jasna skóra była dziś na szczęście nieskazitelnie gładka. Przydzielana przez szkołę bielizna i czarne skarpety prezentowały się całkiem nieźle. Ubrał się w garniturowe spodnie, bardziej niż przyzwoite, i wcisnął stopy w sznurowane buty ze skóry. Były za małe, ale dało się wytrzymać. Następnie ostrożnie włożył koszulę, wepchnął poły za pasek i odwrócił się do lustra. Powinien być wyższy. Podobnie jak wielu jego rówieśników, ze względu na kiepską dietę za mało urósł. Ale był w dobrej kondycji i miał świetną sylwetkę, a koszula podkreślała jego atuty. Ostatni raz wyglądał tak dostojnie w dzieciństwie, kiedy babka ubrała go w garnitur z fioletowego aksamitu, żeby na ulicy popisywać się wnukiem. Przygładził jasne loki i drwiąco wyszeptał do swojego odbicia: „Coriolanus Snow, przyszły prezydent Panem. Bądź pozdrowiony!”.
Chcąc zrobić przyjemność Tigris, wszedł paradnym krokiem do salonu, po czym rozłożył ręce i się obrócił, żeby zaprezentować koszulę.
Tigris zaklaskała z zachwytu.
– Wyglądasz niesamowicie! – pisnęła. – Tak przystojnie i modnie! Chodź, zobacz, Panibabko! – To było kolejne przezwisko wymyślone przez małą Tigris, która uznała, że zwykłe określenia „babcia”, czy wręcz „bunia” nie pasują do kogoś tak władczego.
Po chwili pojawiła się babka ze świeżo ściętą czerwoną różą, którą trzymała czule w drżących dłoniach. Ubrała się w długą, powłóczystą tunikę w czarnym kolorze. Przed wojną odzież w tym stylu cieszyła się ogromną popularnością, obecnie jednak była wręcz komicznie niemodna. Haftowane pantofelki z podwiniętymi noskami stanowiły dawniej komplet z suknią, a spod sfatygowanego turbanu z aksamitu wystawały pasma cienkich siwych włosów. To była resztka niegdyś wykwintnej garderoby babki. Nieliczne przyzwoite stroje oszczędzała na spotkania towarzyskie lub rzadkie wyjścia na miasto.
– Masz, chłopcze. Przypnij to – rozkazała. – Prosto z ogródka na dachu.
Sięgnął po różę, lecz gdy przyjmował ją z drżącej ręki babki, kolec wbił mu się w sam środek dłoni. Z rany popłynęła krew, więc wyprostował ramię, żeby nie poplamić cennej koszuli. Babka wydawała się skonsternowana.
– Chciałam tylko, żebyś wyglądał elegancko – powiedziała.
– Ależ naturalnie, Panibabciu – przytaknęła Tigris. – I tak będzie.
Gdy prowadziła Coriolanusa do kuchni, powtarzał sobie, że samokontrola to podstawa i powinien się cieszyć, że dzięki babce mógł codziennie ją praktykować.
– Rany kłute krótko krwawią – oświadczyła Tigris, po czym sprawnie oczyściła i zabandażowała mu dłoń. Przycięła różę, pozostawiając kilka listków, i przypięła mu ją do koszuli. – Faktycznie wygląda elegancko. Wiesz, ile dla niej znaczą te róże. Podziękuj.
Tak też zrobił – podziękował im obu i pośpiesznie wyszedł. Zbiegł po ozdobnych schodach dwanaście pięter w dół, pokonał hol i wypadł na ulice Kapitolu.
Frontowe drzwi budynku znajdowały się od strony Corso, alei tak szerokiej, że w dawnych czasach, kiedy Kapitol urządzał parady wojskowe dla gawiedzi, osiem rydwanów swobodnie jechało jeden obok drugiego. Coriolanus pamiętał, jak w dzieciństwie wychylał się z okna apartamentu i jak goście chwalili się, że oglądają defilady z pierwszego rzędu. Potem nadleciały bombowce i przez długi czas okolica była zablokowana. Teraz, choć ulice wreszcie oczyszczono, sterty gruzu nadal zalegały na chodnikach, a całe budynki były wypatroszone jak w dniu bombardowania. Minęło dziesięć lat od zwycięstwa, a on w drodze do Akademii musiał lawirować między bryłami marmuru i granitu. Coriolanus zastanawiał się czasem, czy gruzy pozostały tu dlatego, żeby mieszkańcy nie zapomnieli, przez co przeszli. Ludzie mieli krótką pamięć. Żeby wojna się w niej nie zatarła, musieli krążyć wśród ruin, wydzierać upokarzające kupony z kartek żywnościowych i oglądać Głodowe Igrzyska. Zapomnienie mogło prowadzić do samozadowolenia, a wtedy znowu znaleźliby się na początku drogi.
Skręciwszy w Scholars Road, postanowił zwolnić tempo. Chciał zjawić się na czas, ale spokojny i opanowany, a nie zlany potem. Dzień dożynek, podobnie jak następne, zapowiadał się upalnie, ale czego należało się spodziewać po czwartym lipca? Był wdzięczny babce za pachnącą różę, gdyż rozgrzana koszula lekko zalatywała ziemniakami i zwiędłymi nagietkami.
Jako najlepsza szkoła średnia w Kapitolu, Akademia kształciła potomstwo prominentnych, bogatych i wpływowych. Na każdym roku było ponad czterystu uczniów, więc Tigris i Coriolanusa przyjęto bez większych oporów, zwłaszcza że ich rodziny od dawna posyłały dzieci do tej szkoły. W przeciwieństwie do Uniwersytetu, Akademia pozostawała darmowa, a uczniowie mieli w niej zapewniony lunch oraz przybory szkolne, a także mundury. Każdy, kto był kimś, uczęszczał do Akademii, a Coriolanus potrzebował tych kontaktów jako fundamentu swojej przyszłości.
Na olbrzymich schodach prowadzących do Akademii czasami zbierali się wszyscy uczniowie, więc bez trudu pomieścili się tam teraz rozmaici oficjele, profesorowie i wychowankowie, zmierzający na ceremonię dożynek. Coriolanus powoli wspinał się na stopnie, starając się iść z niewymuszoną godnością na wypadek, gdyby ktoś go zauważył. Ludzie go znali – czy też znali jego rodziców i dziadków – a od Snowów oczekiwano określonych standardów zachowania. Liczył na to, że tego roku, począwszy od dzisiejszego dnia, sam stanie się rozpoznawalny. Pełnienie funkcji mentora poczas Głodowych Igrzysk było jego ostatnim zadaniem przed ukończeniem Akademii. Gdyby zrobił odpowiednie wrażenie jako mentor, to biorąc pod uwagę jego nieprzeciętne wyniki w nauce, powinien otrzymać nagrodę pieniężną wystarczającą do opłacenia czesnego na Uniwersytecie.
W igrzyskach uczestniczyło dwadzieścioro czworo trybutów, jeden chłopiec i jedna dziewczyna z każdego z dwunastu podbitych dystryktów. Po losowaniu mieli trafić na arenę, by walczyć ze sobą na śmierć i życie. Zasady turnieju zapisano w Traktacie o Zdradzie, który zakończył Mroczne Dni rebelii dystryktów. Igrzyska stanowiły tylko jedną z wielu kar ponoszonych przez rebeliantów. W przeszłości wyposażonych w śmiercionośną broń trybutów