Diuna. Frank Herbert

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Diuna - Frank Herbert страница 22

Diuna - Frank  Herbert s-f

Скачать книгу

Uprawiasz czytanie w myślach?

      – W ich myślach – powiedział. – Oni spoglądają na te drzewa i myślą: „Tam jest nas stu”. To właśnie myślą.

      Obróciła ku niemu zaintrygowaną twarz.

      – Dlaczego?

      – To daktylowce – rzekł. – Jedna palma daktylowa potrzebuje czterdzieści litrów wody dziennie. A człowiek zaledwie osiem. Przeto palma równa się pięciu ludziom. Tam jest dwadzieścia palm, a zatem stu ludzi.

      – Lecz niektórzy z nich spoglądają na drzewa z nadzieją.

      – Oni mają jedynie nadzieję, że spadnie trochę daktyli, tyle że to nie sezon.

      – Patrzymy na tę planetę zbyt krytycznym okiem – powiedziała. – Ona jest naszym niebezpieczeństwem, lecz i nadzieją zarazem. Na przyprawie możemy się wzbogacić. Z pełną kiesą możemy urządzić ten świat, jak nam się spodoba. – I zaśmiała się z siebie w duchu: „Kogo ja usiłuję przekonać?”. Śmiech przedarł się przez krąg jej myśli, kruchy, niewesoły. – Ale bezpieczeństwa się nie kupi – dodała.

      Yueh odwrócił się od niej, by nie widziała jego twarzy. „Gdyby tylko można było nienawidzić tych ludzi, zamiast ich kochać!” – pomyślał. Swoim zachowaniem Jessika pod wieloma względami przypominała mu Wannę. Jednak ta myśl narzucała własne rygory, umacniając go w dążeniu do wyznaczonego celu. Kręte są drogi okrucieństwa Harkonnenów. Może Wanna żyje. Musi się przekonać.

      – Nie martw się o nas, Wellingtonie – powiedziała Jessika. – To nasza sprawa, nie twoja.

      „Ona myśli, że się martwię o nią! – Mruganiem powstrzymał łzy. – Martwię się, oczywiście, ale muszę stanąć przed tym szatańskim baronem po wykonaniu zadania i wykorzystać swoją jedyną szansę uderzenia wtedy, gdy będzie najsłabszy: w momencie triumfu!”

      Westchnął.

      – Nie obudzę Paula, jeśli do niego zajrzę? – spytała.

      – Bynajmniej. Dałem mu środek nasenny.

      – Dobrze znosi zmianę?

      – Jest tylko nieco przemęczony. I podekscytowany, ale któryż piętnastolatek by nie był w tej sytuacji. – Podszedł do drzwi i otworzył je. – Jest tutaj.

      Podążywszy za nim, Jessika zajrzała w półmrok sypialni. Paul leżał na wąskim łóżku polowym z jedną ręką schowaną pod cienkim przykryciem, a drugą odrzuconą za głowę. Listewki żaluzji w oknie przy łóżku tkały kanwę cieni na jego twarzy i kocu.

      Jessika zapatrzyła się na syna. Owal jego twarzy był bardzo podobny do jej, ale włosy miał po księciu – koloru węgla i niesforne. Długie rzęsy zakrywały żółtawozielone oczy.

      Uśmiechnęła się, czując, jak opuszczają ją obawy. Znienacka uderzyło ją dziedziczne piętno w rysach syna – matczyne były kształt oczu i rysunek twarzy, ale ostre linie ojca wyzierały z tego rysunku niczym wyłaniająca się z dzieciństwa dojrzałość.

      Pomyślała o rysach chłopca jako przecudownym efekcie wyklarowania przypadkowych kombinacji – nieskończonych łańcuchów zbiegów okoliczności spotykających się w tym ogniwie. Pod wpływem tej myśli zapragnęła uklęknąć przy łóżku i wziąć syna w ramiona, powstrzymała ją jednak obecność Yuego. Cofnęła się i zamknęła cicho drzwi.

      Doktor dawno już wrócił pod okno, nie mogąc znieść spojrzenia, jakim Jessika mierzyła syna. „Dlaczego Wanna nie dała mi dzieci? – zadawał sobie pytanie. – Jako lekarz wiem, że nie istniała żadna fizyczna przyczyna. Czyżby dla jakichś racji Bene Gesserit? Może wyznaczono jej inne zadanie? Ale jakie? Kochała mnie, to pewne”.

      Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że może jest fragmentem o wiele bardziej zawiłego i skomplikowanego układu, niż potrafi ogarnąć swoim umysłem.

      Jessika stanęła przy nim.

      – Ileż cudownej beztroski jest we śnie dziecka – odezwała się.

      – Gdyby jeszcze dorośli potrafili się tak zapomnieć – odpowiedział machinalnie.

      – Gdyby…

      – Gdzie my to zaprzepaszczamy? – wyszeptał.

      Spojrzała na niego, pochwyciwszy zastanawiające brzmienie jego głosu, ale duchem była wciąż przy Paulu, rozmyślając nad nowymi rygorami jego nauczania tutaj, nad zmianami w jego życiu – jakże różnym od życia, jakie kiedyś dla niego planowali.

      – My rzeczywiście coś zaprzepaszczamy – stwierdziła.

      Spojrzała w prawo, na skarpę z garbami sfatygowanych przez wiatr szarozielonych krzaków o zakurzonych liściach i wyschniętych, szponiastych gałęziach. Zanadto ciemne niebo zawisło nad skarpą niczym kleks, a mleczny blask słońca Arrakis zalewał krajobraz srebrzystą poświatą – jak światło ukrytego pod jej stanikiem krysnoża.

      – Niebo jest takie ciemne – powiedziała.

      – Częściowo z braku wilgoci.

      – Woda! – fuknęła. – Wszystko, co tutaj zaczniesz, skończy się na braku wody!

      – To największa tajemnica Arrakis – rzekł.

      – Dlaczego tu jest tak mało wody? Są przecież skały wulkaniczne. Jest kilkanaście źródeł energii, które mogę wymienić. Jest lód polarny. Mówi się, że nie można wiercić na pustyni, bo samumy i piachopływy niszczą instalacje szybciej, niż się je montuje, o ile wcześniej jeszcze nie dopadną ich czerwie. Tak czy owak, nigdy nie natrafiono tam na ślad wody. Ale tajemnica, Wellingtonie, prawdziwa tajemnica, to studnie wywiercone w tutejszych basenach i nieckach. Czytałeś o nich?

      – Z początku strumyczek i na tym koniec.

      – Lecz, Wellingtonie, to dopiero tajemnica. Jest woda, potem źródło wysycha i nigdy już nie ma tam wody. Jednakże drugie wiercenie tuż obok daje ten sam efekt: strumyczek, który się urywa. Czy nigdy to nikogo nie zaciekawiło?

      – To ciekawe – przyznał. – Podejrzewasz jakieś procesy życiowe? Czy nie wyszłoby to w próbkach rdzenia?

      – Co by wyszło? Obca substancja roślinna… albo zwierzęca? Kto by ją rozpoznał? – Ponownie odwróciła się do skarpy. – Woda zostaje zatrzymana. Coś zatyka jej ujście. To podejrzewam.

      – Może przyczyna jest znana – powiedział. – Harkonnenowie pozamykali dostęp do wielu źródeł informacji na temat Arrakis. Może mieli powód, aby to ukryć.

      – Jaki powód? – zapytała. – A poza tym jest wilgoć w atmosferze. Bardzo niewiele, owszem, ale jest. To główne źródło tutejszej wody, zbieranej w oddzielaczach wiatru i osadnikach. Skąd się bierze ta wilgoć?

      – Z czap polarnych?

      – Zimne powietrze absorbuje niewiele wilgoci, Wellingtonie. Jest tu za kurtyną Harkonnenów wiele spraw,

Скачать книгу