Diuna. Frank Herbert
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Diuna - Frank Herbert страница 24
Przywarła do wystającego parapetu przeszyta niewytłumaczalnym niepokojem.
– Oczywiście, że nie. Jesteś… moim przyjacielem.
– Dlaczego nie zmusiłaś księcia, by cię poślubił?
Odwróciła się z podniesioną głową i ogniem w oczach.
– Zmusić go do poślubienia mnie? Ale…
– Nie powinienem pytać – powiedział.
– Nie. – Wzruszyła ramionami. – Istnieją po temu ważne racje polityczne. Dopóki mój książę jest wolny, niektóre z wysokich rodów mogą nadal liczyć na koligację. Poza tym – westchnęła – motywowanie ludzi, naginanie ich do swojej woli wytwarza w nas cyniczny stosunek do człowieczeństwa. Poniża wszystko, czego dotknie. Gdybym zmusiła go do tego… byłoby tak, jakby nie on to zrobił.
– Coś takiego mogłaby powiedzieć moja Wanna – wyszeptał.
I to także była prawda.
Zakrył dłonią usta, przełykając nerwowo ślinę. Nigdy nie był bliżej wyznania, wyspowiadania się przed nią ze swojej potajemnej roli.
– Poza tym, Wellingtonie – odezwała się Jessika, niwecząc tę możliwość – książę to w istocie dwóch ludzi. Jednego z nich bardzo kocham. Jest uroczy, dowcipny, delikatny… czuły. Słowem, ma to wszystko, czego może zapragnąć kobieta. Jednak ten drugi jest zimny, gruboskórny, władczy, egoistyczny… ostry i okrutny jak zimowy wiatr. To człowiek ukształtowany przez ojca. – Jej twarz się wykrzywiła. – Szkoda, że ten staruch nie zmarł, gdy narodził się mój książę!
W ciszy, jaka zapadła, dał się słyszeć szmer zasłony muskanej powiewem wentylatora.
Po chwili Jessika odetchnęła pełną piersią i powiedziała:
– Leto ma rację. Te pokoje są milsze od tamtych w pozostałej części domu. – Odwróciwszy się, omiotła spojrzeniem pomieszczenie. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, Wellingtonie, obejdę raz jeszcze to skrzydło, zanim wyznaczę kwatery.
Kiwnął głową.
– Ależ oczywiście.
I pomyślał: „Gdybyż tylko istniał jakiś sposób, by nie zrobić tego, co muszę zrobić”.
Jessika opuściła ramiona, wyszła na korytarz i przystanęła na moment, bijąc się z myślami. „Przez cały czas on coś ukrywał, coś w sobie dusił – skonstatowała. – By nie zranić moich uczuć, zapewne. To dobry człowiek”. Ponownie opadły ją wątpliwości i mało nie zawróciła, by wydrzeć z niego to, co zataił. „Ale jedynie bym go zawstydziła, przestraszyłby się, widząc, jak łatwo go rozszyfrować. Powinnam pokładać więcej ufności w swoich przyjaciołach”.
Wielu podkreśla szybkość, z jaką Muad’Dib przyswoił sobie wymogi Arrakis. Bene Gesserit znają oczywiście źródła tej szybkości. Innym możemy powiedzieć, że Muad’Dib uczył się prędko, ponieważ najpierw przeszedł szkolenie, jak się uczyć. A najpierwszą ze wszystkich otrzymał lekcję podstawowej wiary, że może się nauczyć. Szokuje odkrycie, jak wielu ludzi nie wierzy, że mogą się nauczyć, a o ile więcej uważa, że nauka jest trudna. Muad’Dib wiedział, że każde zdarzenie niesie jakąś lekcję.
– z Człowieczeństwa Muad’Diba pióra księżnej Irulany
Paul leżał w łóżku i udawał, że śpi. Z łatwością schował w dłoni tabletkę nasenną Yuego, udając, że ją połyka. Pohamował śmiech. Nawet matka uwierzyła, że śpi. Pragnął się zerwać i wyprosić u niej pozwolenie na wędrówkę po rezydencji, ale zdawał sobie sprawę, że się nie zgodzi. Wszystko było jeszcze w zbytniej rozsypce. Nie. Tak jest najlepiej.
„Wymykając się bez pytania, nie złamię zakazów, no i zostanę w budynku, gdzie jest bezpiecznie”.
Słyszał rozmowę matki i Yuego w drugim pokoju. Ich słowa brzmiały niewyraźnie – coś o przyprawie… o Harkonnenach. Głosy wznosiły się i opadały.
Uwagę Paula zaprzątnęło rzeźbione wezgłowie łóżka – przytwierdzona do ściany imitacja wezgłowia kryła układ sterowania urządzeniami w pokoju. W drewnie przedstawiono rybę wyskakującą ponad wypukłe, brązowe fale. Wiedział, że kiedy naciśnie jedyne widoczne oko ryby, zapalą się lampy dryfowe. Przekręcenie jednej z fal regulowało wentylację. Innej – temperaturę.
Chłopak cichutko siadł na łóżku. Z lewej pod ścianą stał wysoki regał. Można go było odsunąć, a wtedy ukazywała się szafa wnękowa z szufladami z jednej strony. Klamka drzwi na korytarz imitowała przepustnicę ornitoptera.
Wyglądało to tak, jakby pokój urządzono z zamiarem oczarowania Paula.
Pokój i całą planetę.
Przypomniał sobie księgofilm, który pokazał mu Yueh – Arrakis. Stacja badawcza botaniki pustyni Jego Imperatorskiej Mości. Księgofilm był stary, sprzed odkrycia przyprawy.
W pamięci Paula przemknęły nazwy, każda z obrazem odciśniętym mnemotechnicznym rytmem księgi: kaktus saguaro, ośli ogórek, palma daktylowa, werbena piaskowa, wiesiołek dwuletni, kaktus baryłkowaty, juka krótkolistna, perukowiec, krzew kreozytowy… lis długouchy, jastrząb pustynny, skoczek pustynny…
Nazwy i obrazy, nazwy i obrazy z ziemskiej przeszłości człowieka – a wielu nie można już spotkać nigdzie we wszechświecie poza Arrakis.
Trzeba się uczyć o tylu nowych rzeczach… O przyprawie.
I o czerwiach pustyni.
W sąsiednim pokoju trzasnęły drzwi. Paul usłyszał kroki matki oddalające się w głąb korytarza. Wiedział, że doktor Yueh znajdzie sobie coś do czytania i zostanie w przyległym pokoju.
Nadszedł moment, by wyruszyć na eskapadę.
Wykradł się z łóżka i skierował do regału otwierającego się na szafę. Przystanął, usłyszawszy szmer za plecami, i się odwrócił.
Rzeźbione wezgłowie łóżka opadło na miejsce, z którego się podniósł. Paul zamarł i bezruch ocalił mu życie. Zza wezgłowia wysunął się niewielki grot-gończak, najwyżej pięciocentymetrowy. Chłopak w mgnieniu oka rozpoznał pospolitą skrytobójczą broń, o której uczono od maleńkości każde dziecko królewskiej krwi. Drapieżna metalowa igła sterowana z bliska czyjąś ręką i okiem. Potrafiła wbić się w ruchome ciało i po nitkach nerwów utorować sobie drogę do najbliższego z żywotnych narządów.
Gończak, uniósłszy się, przeleciał bokiem przez pokój tam i z powrotem.
Paul uzmysłowił sobie, co wie na jego temat, jakie zna ograniczenia tej broni: kompresja pola dryfowego zakłóca działanie oka przekaźnika. Skoro w zaciemnionym pokoju nie widać dobrze celu, operator będzie się kierował ruchem – jakimkolwiek.
Tarcza pozwoliłaby wyhamować gończak, dałaby czas na zniszczenie go, ale leżała na łóżku.