Cudna mieszczka. Gomulicki Wiktor Teofil
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Cudna mieszczka - Gomulicki Wiktor Teofil страница 4
– Ostatnia, mówię, kropla… – wyrzekł z naciskiem starszy.
– Spać, mówię, chodźmy! – powtórzył Jur, również z naciskiem.
Tamten podniósł się z ławy ociężale, czapkę lisią na bok przekrzywił i żupanik jął zapinać. Chmurny był. Przywołanemu Agle rzucił pieniądz złoty z takim impetem, że moneta ze stołu spadła i między beczki się potoczyła.
– Słysz, Jurach! – jął mówić z wolna i obojętnie, sprzączkę u paska ściągając. – Pić nie chcesz; do gadaniaś nieskory; spać chodzisz z kurami… Wiesz, co ci rzekę: zostań księdzem, a Basię odstąp Dzianowi.
Jur pobladł.
– Ad primum52 – rzekł, z trudnością się hamując – wysącz no z flaszki oną kroplę.
W jednej chwili kubki zostały napełnione. Wystarczyło petercymentu na obydwa.
Jur wychylił wino duszkiem i kubek o podłogę cisnął.
– Ostatnia kropla! – zaśmiał się szyderczo.
I zaraz, jakby z tą kroplą miara jego spokoju przebrała się, wpadł w furię.
– Ad secundum53… – krzyknął, czekan w nabrzmiałej ręce ściskając. – Ad… se… cundum… Wara z takimi słowami! Druh nie druh, a łba całego nie uniesie!
I okutym kijem puścił młyńca, aż w powietrzu zagwizdało. Agła przybiegł wystraszony, ze sztabą żelazną w ręku, którą drzwi miał zakładać. Z żelazem tym stanął po stronie Szczerba, widząc, że mu niebezpieczeństwo grozi.
Ale junak z lisim czubem odepchnął Ormianina. Zaśmiał się wesoło, ramiona szeroko rozłożył i wrzasnął:
– Jur! Serce moje! A dajże gęby!
W tamtym petercyment działał. Nasrożył się i nie wiedział, co począć. Nagle jednak z buńczucznego stał się rzewny. Głowę pochylił, rękawem łzę otarł…
Uściskali się, ujęli pod ręce i poczęli z trudnością dźwigać się w górę po stromych i oślizgłych schodach.
– W samoś serce mię kolnął… – skarżył się Jur.
– Boś nie po kawalersku zasypiał…
– Nawet gdy śpię, przeklętnika mam przed oczyma…
– Pereat54!
Agła uchylił ciężko okute drzwi i najpierw sam wyjrzał, czy nie ma kogo w pobliżu. Potem wymruczał niezrozumiałe pożegnanie i młodzieńców wypuścił.
Gdy wyszli, uderzyła ich wielka jasność księżyca i owiało świeże powietrze nocy. Jur zatoczył się.
– Do biesa! – rzekł. – Zdało mi się, że kamienica Wójtowska na mnie pada…
Towarzysz wsparł go ramieniem i przekrzywiony kołpaczek poprawił mu na głowie.
A gdy stali, nie wiedząc, w którą stronę kroki obrócić, dobiegły ich nagle słodkie dźwięki serenady.
III. Nie zawsze powraca się nocą tam, skąd się rankiem wyszło
Giano, po krótkiej przerwie, w której powietrze zdało się napełniać przeciągłym szmerem zachwytu, nową rozpoczął zwrotkę.
Dite, rose preziose,
Amorose,
Dite…
Nie skończył…
Straszne przekleństwo zahuczało mu nad głową, a potężne uderzenie czekana rozbiło mandolinę w drzazgi. Zanim zaś jeszcze ochłonął z przestrachu, już żelazna głowica czekana raz i drugi zaświstała w powietrzu tuż nad jego uchem.
– A l'assassino55! – krzyknął i ze zwinnością lamparta na bok uskoczył.
Dla nacierającego było to fatalne. W szalonym rozmachu, nie znalazłszy oparcia, stracił równowagę i omal nie runął.
Pochylił się jednak tylko i przyklęknął na jedno kolano, czekan z rąk wypuszczając. A w tejże chwili przed samymi oczyma mignęło mu błyskawicą ostrze sztyletu…
– A! – krzyknął i powieki same mu się przymknęły, a ręka ruch ochronny wykonała.
Błyskawica jednak nie spadła. Zamiast na dół lecieć, cofnęła się nagle w górę. Ognistą a drżącą linię zakreśliła w powietrzu i, na kształt racy gasnącej, zniknęła w kierunku przeciwnym.
– Diable syny! – rozległ się głos gniewny razem i szyderczy. – Wprzód graliście, teraz tańczcie!
Jednocześnie wynurzył się z mroku Szczerb. Lewą ręką przewalał on na wznak Giana, ciągnąc go z tyłu za kołnierz; prawą dusił za gardło na pół nieprzytomnego Lukę, któremu oczy na wierzch już wychodziły.
A musiał mieć w rękach moc niezmierną, bo twarz jego uśmiechnięta i zadowolona wysiłku najmniejszego nie zdradzała.
Zaraz też porwał się z ziemi Jurach, czekan upuszczony podjął i z pomocą biegł przyjacielowi.
Zanim jednak dobiegł, stała się rzecz niepojęta.
Roześmiana twarz Szczerba wykrzywiła się nagle kurczem strasznym, ręce obezwładnione wypuściły wrogów, a z ust wybiegł jęk bolesny… Młodzieniec przegiął się całym ciałem w tył, potem sztywno wyprostował się i okropnie zakląwszy, z odczepionym od pasa czekanem rzucił się poza siebie w uliczkę.
W mroku, na kształt gada, pełznął tam Fabio z okrwawionym sztyletem w dłoni…
Doskoczył do niego, za ramiona porwał i na nogi postawił…
– Zbóju! – wrzasnął. – Niewarteś56 lepszej broni!
I przerzucając czekan do lewej ręki, prawą, w pięść ściśniętą, wymierzył mu potężny cios między oczy.
Włoch krwią się zalał i na miejscu okręcił. Potem sztylet podniósł w górę i wywijając nim wściekle rzucił się na oślep na przeciwnika.
– Jezus, Maria, Józef! – rozległ się w tej chwili w górze krzyk niewieści. Brzęknęły drzwi gwałtownie zamykane i dwie białe postacie, jak dwa ptaki, z belwederku pierzchnęły57.
Wszystko to nie trwało dwóch minut.
I dopiero teraz rozpoczęła się walka właściwa, obustronna.
Zaułek
52
53
54
55
56
57