Stara baśń, tom drugi. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Stara baśń, tom drugi - Józef Ignacy Kraszewski страница 4
Stanęła przed chatą, milczała, zdawała się na pół obłąkaną.
Rzucili się ku niej, wołając: Dziwa! Siostra padła wieszając się jej na szyi i płacząc. Dziewczę długo jeszcze, drżące, słowa nie mogło wymówić, Sambor otworzył jej wrota i z lekka cugle konia wziął z jej ręki.
Z wolna poczęła iść ku chacie, nie patrząc na nikogo, ledwie uścisnąwszy siostrę, która ją pocałunkami okrywała. Doszła tak do przyzby, padła na nią, ręce opuściła i załamała.
Obstąpili ją wszyscy kołem.
– Dziwa, jakżeś ty mu się wyrwała?
Nie mówiła długo nic. Żywia jej w kubku świeżej wody przyniosła, napiła się, westchnęła, z oczu puściły się łzy.
Sambor coś szeptał patrząc na konia, był to koń Domana, po sierści jego jasnej płynęła struga krwi przystygłej.
Dziewczyna siedziała zamyślona, to ręką wodząc po czole, to coś szepcząc sama do siebie i uśmiechając się smutnie.
– Tak chciał! – zawołała nareszcie – zamiast Dziwy… Nija8 mu się dostała… Tak chciał… Jam zabiła Domana… Po co mnie brał siłą?..
Spojrzała na brata marszcząc brwi.
– A! Wy! coście mnie obronić nie umieli… Jam się lepiej potrafiła. Od świętej góry do Domanowego dworu daleko… Ujął mnie wpół i cisnął… konia siekł… lecieliśmy czwałem… krzyku mego nikt nie słyszał… Chciałam mu wydrzeć oczy, ręce miałam jak połamane… Drgały mi z gniewu i złości… Śmiejąc się uspokajał. Mieczyk mu błyszczał u boku… Zobaczyłam go… Zmilczałam przyczaiwszy się… Jemu się zdało, że mnie ugłaskał… Milczałam, jedno drugiemu patrzyliśmy w oczy… Jak dziecko bawił mnie obietnicami… słuchałam. Koń ustając zwalniał biegu. Mieczyk mu świecił u boku… Do dworu było daleko… Mówił, że mnie miłował i dlatego gwałt uczynił… Patrzyłam mu milcząc w oczy… Mieczyk drżał pod moją dłonią… Schylił się, chcąc pocałować… nie krzyknęłam… nóż miałam w ręku… Do zagrody było daleko, gdym mu mieczyk w piersi wbiła… jego własny… Chwycił za piersi rękami i spadł na ziemię… a jam z koniem poleciała… Nie było mnie gonić komu, ludzie przy panu zostali.
Spojrzała po braciach, którzy zasępieni milczeli, po siostrach, które strwożone oczy sobie rękami pozakrywały. Ludek patrzył na nią.
– Domanowe braty nie darują – rzekł. – Krew trzeba będzie dać za krew…
Dziwa i wszyscy umilkli.
Trwała cisza długo.
– Mnie już tu nie być – odezwała się nareszcie dziewczyna patrząc w ziemię – pożegnam ja się z wami i pójdę stąd na zawsze… Jak mnie nie stanie, zemsty za mnie brać nie będą… Pójdę gdzie oczy poniosą, kędy dola poprowadzi…
Wstała Dziwa, niewiasty wszystkie płakać i jęczeć zaczęły. Żywia objęła ją za szyję i razem weszły do chaty.
Bracia naradzali się cicho, co poczynać mieli. Dziwy długo nie było. Poszła świąteczne potargane zwlec szaty i wianek uwić sobie nowy. W komorze po cichu związała węzełek bielizny na drogę, a Żywia, widząc te przygotowania, na ziemi płacząc legła.
Płakały potem cicho, ściskając się obie.
– Żegnaj mi jedyna, żegnaj rodzona… – pół śpiewając mówiło dziewczę. – Żegnaj ty mi na wieki! Ja muszą iść, porzucić wszystko… gdzie oczy i dola niosą. Pójdą na ostrów9, na Lednicę, do chramu Nijoły, stanę u ognia świętego, stać będę aż oczy wypłaczę i zgasną… aż ja żyć albo ogień palić się przestanie.
Wyrwała się z objęcia siostry.
– Teraz chodź, Żywio moja, siostro jedyna, pożegnajmy ognisko, pożegnajmy kąty, pożegnajmy progi i ściany, i bydełko, i konie, i wszystko żywe i martwe… z czym się żyło, co kochało…
Uroczyste to było pożegnanie, do którego się wszystkie przyłączyły niewiasty. Szła Dziwa do ogniska i rzuciła nań łuczywo ostatnie.
– Bywaj zdrowy, ogniu mój domowy… Już ja ciebie nie podsycę, świecić mi do kądzieli nie będziesz, ani grzać zziębniętą… Ogniu ojca, matki, sióstr i braci… świeć im jasno, grzej im duszę… Bywaj zdrowy…
Szli potem do chlebnej dzieży, którą Dziwa objęła.
– Bywaj zdrowa, matko, coś mnie chlebem białym karmiła… bodajś zawsze pełną była i we czci u ludzi stała… Chleb twój karmić mnie nie będzie…
Tak samo próg żegnała, komory, gumna, stodoły, szopy, krówkę czerwoną, owieczki bure i konie, i psy nawet… i studnię, z której wodę brała, i wrota.
U studni wzięła Dziwa wiadro, zaczerpnęła raz ostatni, napiła się i zapłakała… Uściskała siostrę, bratowe, braci, wszystkich pożegnała kłaniając się do nóg wkoło… Wrota raz ostatni otwarły się i zamknęły za nią; szła żegnać rzekę, co pod dworem płynęła i kamienie, na których ojciec siadywał.
Nikt się podróży tej sprzeciwiać nie śmiał. U płota uwiązany stał koń skrwawiony Domana, kazała go puścić i nagnać, aby do swojego wracał stada.
Stara Wielicha i dwu zbrojnych parobków odprowadzać ją mieli do jeziora, na Lednicę. Sambor się wprosił trzeci.
Gdy Dziwa jeszcze raz ostatni obejrzała się ku zagrodzie a powiała chustką białą, płacz i jęk dały się słyszeć ze dworu. Siostry i bratowe posiadały na ziemi i jak po umarłej zawodzić poczęły.
A w dali słychać było, jak koń Domana puszczony na wolę czwałem, rżąc, przez lasy pędził do swoich.
II
Koło dworu Domanowego cicho było i pusto, gdy następnego dnia Myszko przybył na koniu i stanął u wrót.
– Nie ma Domana? – zapytał sługi, który we wrotach stał.
Milczał parobek.
– Jest pan doma? – powtórzył.
Nie było odpowiedzi.
– Cóżeś to oniemiał? – zawołał po raz trzeci, groźnie już, przybyły kmieć, któremu się czoło pofałdowało.
– Co mam mówić? – nieśmiało począł chłopak. – Doman leży na pościeli raniony, baba mu ranę myje i ziołami zakłada… Dyszy jeszcze… ano, życia mało.
Myszko się rzucił na koniu i skoczył z niego.
– Kto go ranił?
8
9