Oko proroka. Władysław Łoziński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Oko proroka - Władysław Łoziński страница 13
Z nieśmiałością rozwiążę sznurek, prawie, że ze strachem, jakoby tam żmija żywa siedziała; popatrzę, a w mieszku wyraźnie czarne jaje! Biorę do ręki, widzę, że z żelaza, ale nie takie ciężkie, jakby być musiało, gdyby było lane i całe miąższe104. Śledzę tedy bliżej i widzę, że z jednej strony tego żelaznego jaja są zawiaski, a z drugiej maleńki zameczek, bardzo snadź misterny, bo oczko w nim do klucza takie małe, jak ziarenko pszenicy. Miarkuję tedy, że to żelazne jaje jest jeno olsterkiem, czyli puszką zamkniętą, która mieści coś w sobie, co zostanie dla mnie tajemnicą, bo kluczyka w mieszku nie było.
Jam był rad z tego, bo ciekawość ludzka, a dopieroż kiedy młoda, zawsze gotowa wieść w pokuszenie i co wiedzieć, czy znalazłszy kluczyk, nie byłbm otworzył tego olsterka, a przez to może nabawił się niepokoju i wyrzutu sumienia, żem złamał przysięgę, bo kiedy Semen nie chciał mi powiedzieć, co za rzecz jest, którą zakopał, to snadź nie chciał, aby je kiedykolwiek oko moje oglądało. Niechże sobie to skryte licho siedzi, gdzie je zamkniono; dość dla mnie wiedzieć, że to czarne jaje ani się stłucze, ani popsowa, i nosić je mogę w kieszeni, jako chcę.
Ale przecież, choć takie małe i lekkie, i do schowania łacne, za cetnar mi ważyło to czarne olsterko, żem z nim niepewien był samego siebie, ani wolności mojej i zdrowia, bo jak tego nie zgubić, jak się nie zdradzić, jak się opowiedzieć, kiedy mnie gdzie trząść będą, chudego pachołka, a oto cale nietrudno, bo biednemu napaści i złej przygody długo nie szukać. Jakoż było mi z tym jak z kradzionym złotem, albo ze złym sumieniem, a tak na mnie niewinnym, jakby na złodzieju, bezustawnie czapka gorzała.
Ruszyłem w drogę tą ciemną, głuchą puszczą, bo trzeba wiedzieć, że w owym czasie lasy, jak się poczynały od Sambora, tak się ciągnęły całymi milami w różne strony, jako się już raz przedtem rzekło, i jeszcze ich było nie naruszono, jako to później czasu żywota mego się stało, że panowie srodze rąbać, trzebić a palić lasy poczęli, to na klepki, to na wanczosy105, to na maszty okrętowe, to na popioły i potaż, aby to spławić na handel Niemcom, tak że można było powiedzieć, iż całe lasy z polskiej ziemi spłynęły Wisłą ku Gdańskowi. Tyle mnie Kozak Semen nauczył, żem przebierając się przez las nie gubił się i nie kołował, jak to się zdarza niebacznemu, że w takim borze błąka się tam i sam, wracając, skąd iść zaczął, ale szedłem zawsze statecznie w jednym kierunku ku wschodowi, choć wiedzieć nie mogłem, gdzie mnie ta droga zawiedzie.
Tak cały niemal boży dzień szedłem, nie odpoczywając, jak tylko krótko i z rzadka, bom się chciał jako najrychlej oddalić od tego przeklętego miejsca, gdziem Kajdasza zabił, a byłem wtenczas pewien, żem go wierutnie zabił. Obdarłem i obszarpałem sobie odzież, pokaleczyłem bose nogi, ale nie bacząc ani na głód, ani na ból, ani na srogie zmęczenie, przebierałem106 się coraz dalej, nie widząc temu końca, bo już pewnie dobrze było z południa, a ani się las przede mną nie prześwietlał, ani też śladu w nim ludzkiego nie spotkałem. Już z głodu i znużenia przymierałem i rozpacz mnie brała, że mi tu chyba mamie zginąć przyjdzie, kiedy owo słyszę naraz jakby głosy ludzkie niedaleko przed sobą.
Pierwsza moja myśl była, że to może zbójcy, o jakich od dziecka nasłuchałem się najrozmaitszych strasznych baśni, jako po lasach koczują i łupy zrabowane między sobą dzielą, a zawsze ich bywa dwunastu, a herszt trzynasty. Ostrożnie i pomału idę dalej, i spoza drzew widzę niedużą polankę leśną, a na niej gromadkę ludzi, a wszyscy z miejska ubrani i żaden z nich na zbója nie wygląda. Całą noc i cały dzień blisko samotny spędziłem w dzikości leśnej, tedy rad byłem, że widzę twarze ludzkie, ale nieśmiałość mnie brała, że to miastowi, a nie wiejscy, bom ja z miastowymi jeszcze nie bywał. Wychodzę na polankę i zdejmując czapczynę, grzecznie mówię:
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Snadź nikt nie zasłyszał mnie z dala i nikt się z tej strony, od samej gąszczy, gościa nie spodziewał, bo się wszyscy aż poderwali z ziemi, jakby nastraszeni, i nikt mi nawet nie odpowiedział na to pozdrowienie chrześcijańskie. Zdało mi się, że nie mam co robić między nimi, biedny prostak, i już nawet nie patrząc na nich, chcę ich minąć i iść dalej w las, kiedy słyszę, jak jeden z nich woła:
– Hejże, hola, panie arkuariusz107!…
Nie słyszałem nigdy tego słowa, nie rzekę tedy nic, a idę dalej.
– Hejże, a kędy to? – woła na mnie ten sam głos – od Tatarów czy na Tatary?
Oglądam się, a ten, co to mówi, to, widzę, chłopak mniejszy od mnie, może ma lat czternaście, ubrany z miejska, ale w wytartym i połatanym nieco giermaczku108, w czapce pilśniowej z junacka brożkiem109 na ucho zasadzonej i z kogucim piórem na niej. Twarz ma szczerą i przyjemną, oczy ciekawe, śmieje się do mnie i drwiąco patrzy na mój łuk, sterczący od ramienia.
– Anim Tatar, ani arkuariusz żaden – mówię temu wyrostkowi, bo mi już markotno było, że sobie ze mnie śmieszki chce stroić.
– Arcuarius albo łucznik – rzecze ten wyrostek. – „Gre, gre, gre, Gregory, idźże chłopie do szkoły”, kiedy nie umiesz po łacinie.
Ja miarkuję, że to frant i rady mu gębą nie dam, bo mnie głodnemu i zmęczonemu raczej do płaczu było niż do żartów, więc chcę mu ujść z drogi, a widząc dopiero teraz, że z jednej strony przez drzewa światło już dobrze bije i że tędy pewnie blisko w czyste pole się dostać, ku tej to stronie raźno się biorę.
– Stójże, człowieku! – woła znów ów wyrostek z kogucim piórem przy czapce i skoczywszy z miejsca, chwyta mnie za ramię. – Na Boga żywego, czy ty się chcesz dostać w tatarskie łyka? Pilno ci w Dzikie Pola, do Krymu?
Za tym chłopcem ruszyli się i ci wszyscy, co byli na polanie, i wołają:
– Nie rusz się, zostań! Licho cię bierz samego, ale jak z lasu łeb wystawisz, to drogę im do nas ukażesz, bierz ciebie kat!
Tak na mnie wrzeszczą, a wszyscy naraz, że ani zrozumieć czego chcą, aż ów wyrostek do nich:
– Ukażecie wy to lepiej krzykiem swoim aniżeli on! Taki czynicie wrzask, że ano dziw by był, żeby Tatarowie tego nie słyszeli, chociażby już u siebie doma110 na Perekopie111 byli!
Zaraz się cicho zrobiło, żeby mak siał, a osobliwie jeden, co tak strasznie i mężnie patrzył,
103
104
105
106
107
108
109
110
111