Oko proroka. Władysław Łoziński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Oko proroka - Władysław Łoziński страница 10

Z Bohom sia ne byty!96
Ot, co! Cierpieć, cierpieć, a z Bogiem się nie bić! A ja się będę z Bogiem bił? A ja się będę z królem bił? Poczekam, urosnę, nabiorę mocy i rozumu, a wtedy bić się będę, ale ze złymi ludźmi tylko, z podstarościm i z Kajdaszem, a może Bóg da, że się na nich krzywdy pomszczę. A teraz to trzeba bić się z biedą. I tak mi się zdało, jakobym wśród tego nieszczęścia stał się naraz dościgłym97 człowiekiem, a co było we mnie z dziecka, to opadło, gdyby kwiecie z jabłoni.
Miły Boże, żeby to wszystko tak rosło, bez słońca, bez rosy, jak bieda rośnie! Ledwie się przez okienko wciśnie, a już ona gospodyni jest w chacie, wszędy wlezie, wszędy zaglądnie, z każdego kąta jeno długie zęby do człeka szczerzy, tak jakoby mówiła: jak zjem wszystko, co masz, to i ciebie zjem! Słońca do chaty nie puści, wesele z niej wygania, za plecyma ci siedzi, ognisko studzi, w nocy sen odbiera, a jak śpisz, to i we śnie zmorą cię dławi, z łokci dziurawych wyłazi. Z oczu ci świeci, z jednej miski z tobą jada i twoim głodem się pasie, coraz mocniejsza, coraz czarniejsza.
Takiej biedy i my zaznali teraz. Sprowadziła się matka, wczoraj jeszcze sołtysowa i gospodyni dziedziczna, a dziś biedna komornica, do sąsiadki jednej, ubogiej wdowy; mieszkaliśmy tam w ciasnocie i nędzy. Kiedy nas po zbójecku wyrzucono z naszej zagrody, zagrabiono nam cały dobytek gospodarski: krówki, zboże, statek, „bo – rzecze podstarości – bezprawnie na cudzym tu siedzieliście tyle lat, za zaległy czynsz to wszystko pójdzie na skarb królewski”.
To, co zabrać pozwolili, to były tylko graty mizerne, szczebrzuch ubogi, świąteczna odzież matki i ojca. Wszystko tośmy pomału sprzedali i zjedli przez zimę, a gdy nadeszła wiosna, trzeba było myśleć o tym, jako żyć dalej. W Podborzu zostać matka nie chciała, bo i zarobku znaleźć tu nie mogła, i zostać niebezpieczno było, bo się hajduk Kajdasz odgrażał, że nas na pańskie wypędzać będzie. A tymczasem on sam, niecnota, sprowadził się do naszego obejścia jakby do własnego dziedzictwa, bo na to też praktyki z podstarościm miał i dla niego to nas wywłaszczono.
Miała matka bliskiego krewniaka w Strzałkowicach pod Samborem, tkacza, do niego się przenieść umyśliła, i ja miałem tam zostać i tkactwa się uczyć. Przenieśliśmy się do Strzałkowic, ale mnie tkackie rzemiosło cale się nie podobało i pozwoliła mi matka szukać chleba przy jakiej żupie, bom umiał czytać i pisać, a taki łatwiej przy warzelni i czechrynach znajdzie zarobek, jako że kwotnicy solni zawsze piszącego do rachunku beczek potrzebują. Po wuju, kantorze Walentym, zostało nam trochę odzieży i mała książeczka do modlitwy, a była to Officium, czyli Godzinki do Anioła Stróża. To była wyprawa moja cała; zrobiłem węzełek, pożegnałem się z matką z wielkim jej płaczem i moim, a tak z kosturkiem w ręku, z węzełkiem na plecach, z jednym złotym w ręku, samymi groszami w mieszku i z Godzinkami do Anioła Stróża w kieszeni, ruszyłem w świat Boży. Łuk Semenowy i łubie ze strzałami, że mi matka broniła brać ze sobą, „bo – mówi – jako Tatar pójdziesz i jeszcze napaści sobie jakiej przydybiesz”, wyniosłem był już przedtem daleko za chatę ukradkiem i wżdy go z sobą wziąłem, na troczkach łykowych dobrze uwiązawszy przez ramię: w czym, choć nieposłuszny byłem matce, przecież, jako się pokaże, słuszna rzecz była, bo owo potem w potrzebie jako przyjaciel mi stanął.
Miałem iść do Soli pod Dobromilem, bo tam była duża warzelnia, ale zamiast wziąć się tam prostą drogą, umyśliłem pójść przedtem do Podborza, a to z tej przyczyny, że skoro miałem, kto wie na jak długo, porzucić te strony, chciałem jeszcze raz być na „Semenowej polanie”, bo tak sobie ją nazwałem, drogę do niej przez las raz jeszcze wbić w pamięć, miejsce ono tajemne opatrzeć, a także i ludziom podborskim powiedzieć, gdzie mnie znaleźć będzie można, gdyby kto o mnie pytał. A miałem w tym Semena na myśli, bo nuż wróci albo wiernika swego przyszłe, to jak się mnie dopytać?
We wsi mnie powitano jak dziada, z podrwinkami i urąganiem. Poznałem, jaki to bieda gorzki chleb piecze. Co kogo pozdrowię grzecznie, po ludzku, z uchyleniem kapelusza: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!” – a on do mnie na to:
– Ehe! Hanusik, pan-sołtys! A co ty po sołtystwo twoje przyszedł!
– Z łukiem idzie – mówi inny – zbrojno, hej? Sołtystwa dobywać będzie!
Nigdym ja tego rozumieć nie mógł, dlaczego się ludzie cieszą z cudzej biedy i nieszczęścia, nawet kiedy takiego trafi, co ci nie był wrogiem, a owszem, czasami dobroć tobie świadczył: dlaczego właśnie i drugich za łeb weźmie? A z czegóż tu uciecha? Jakeś ty biedny, a drudzy także zbiednieją, toś ty przez to nie bogatszy, owszem biedniejszy jeszcze, bo ano kto cię wspomoże, kto ci da zarobić, przy kim się zawiesisz? To właśnie tak, jak gdyby cieszył się ślepiec, że owo inni, co koło niego byli, także cale poślepli – a któż go będzie wodził, kto mu da łyżkę do ręki i bodaj wody poda?
Spotkałem nareszcie jedną dobrą duszę, kulawego Matyska, co u nieboszczyka wuja kantora służył, a teraz przy plebanii wisiał, za samą strawę bez przyodziewka. Ciekawy był bardzo chłopiec, ten Matysek, i do wszystkiego sprytny. Na skrzypcach dobrze grywał, przeróżne piosenki śpiewać umiał – i ksiądz pleban zwał go rybałtem, a za księdzem i ludzie, bo po weselach z skrzypcami chodził, po kolędach biegał, miesopustne98 maszkary robić umiał i fraszki wesołe wyprawiał. Nieboszczyk wuj czytać go i pisać po trosze nauczył, ale że biedy nie wystraszysz abecadłem, a Matysek był ubogi sierota, tedy poszturkiwał nim, kto chciał, a kiedy nas wypędzano z wolnictwa, tedy on stracił ostatniego przyjaciela i ostatni ratunek, bom ja go bardzo lubił, a matka zawsze go spomagała, jako mogła.
– A co u was słychać, Matysku? – pytam go.
– A co by słychać miało? – odpowiada – psy słychać, jak szczekają, i ludzi, jak płaczą.
– A tobie jako się dzieje?
– Tak się dzieje, że ani się odzieję, ani się nadzieję, a mam tylko nadzieję, że się raz przecie gdzieś stąd podzieję, bo tu w Podborzu już nikt nie wytrzyma. A wy co robicie teraz z matką, Hanusik?
– Widzisz, Matysku, tyś pierwszy, co tu ze mną po ludzku gadasz, a inni mnie jako powsinogę witali. Taki ja dzisiaj biedny, jako i ty, to nami gardzą.
– Ej, co tam – rzecze Matysek – wszyscyśmy ludzie, tylko ksiądz pleban człowiek! Gardzą, nie gardzą, a ja sobie pan. Bom ja królewicz niebieski, tak jako i ty.
– A pleciesz, Matysku, pleciesz! – mówię ja śmiejąc się.
– Albo nie tak? Jużci, że wierę tak. Ksiądz pleban co niedziela obiecuje mi z ambony królestwo niebieskie po śmierci, a to nim to królestwo posiądę, tom ja za życia jest królewicz.
– Żart żartem, ale go już dosyć, Matysku – mówię na to – powiedzże mi bez żartów, co u was słychać?
– „Im dalej, tym gorzej – mówiła baba, jak leciała z dachu”. Co by słychać?! Bieda i zniszczenie ludzkie. Podstarości ludziom coraz cięższy, że już jeden i drugi przemyśliwa, jak grunt porzucić i gdzieś na dalekie
96
97
98