Oko proroka. Władysław Łoziński
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Oko proroka - Władysław Łoziński страница 5
– Miły Boże – rzecze tak raz matka – co tam teraz mój porabia!
– Wasz? – pyta Semen i mówi dalej: – Ot, ja głupi, to ja myślał, że wy wdowa, a gdzież wasz?
– Pojechał z furmanką, z ormiańskim towarem… już temu kilka niedziel będzie.
– A gdzie pojechał? – pyta Kozak.
– Daleko, bardzo daleko, aż do Czarnego Morza.
Kozak klasnął w dłonie i woła:
– Czarne Morze! Znaju, znaju53! Bywał ja na Czarnym Morzu, oj, bywał! Tak rok jeszcze bywał! Hej, hej, to jakby moja ojczyzna!…
A kiedy to mówił, to tak jak gdyby i radość, i żałość jakaś zarazem go zbierała, a oczy mu się zapaliły jak dwa żywe węgle.
– Nad Czarne Morze pojechał; ot, i patrzcie, a nic mi nie mówicie! Ale gdzie, na jaką stronę? Widzicie, Czarne Morze wielkie, wielkie jak świat! A po brzegach grody i sioła, i zamki, a od jednych do drugich daleko, daleko, znowu świat! Biłogród, Kilia, Sulima, Tarabozan, Synopa, Warna…
– Warna, Warna! – zawołała matka – do Warny z kupcami pojechał.
– Ot, co, tak i gadajcie, do Warny! Znaju, znaju! To nie tam od Zaporoża, gdzie nasz Dniepr, ani tam od Wołoszy, gdzie wasz Dniestr do morza wpada, to na dole, na dole…
– Jakoż to Dniestr? – rzekę ja z wielkim zdziwieniem, bo Dniestr płynął pod naszą wsią i ledwie go z okna naszego nie widać – to Dniestr płynie aż do Czarnego Morza?
– Co nie ma płynąć?… płynie aż do samego morza, a jakby ty, mołojczyku, wyszedł tu z Podborza, a szedł brzegiem, a szedł i szedł… tobyś do limanu54, a z limanu do Czarnego Morza zaszedł, ot, co!
Zadumał ja się bardzo, a tymczasem matka mówi:
– A wy tam byli, Semen?
– Czemu ja nie miał być? Był ja tam, był ja i dalej. Kędy to Semen nie bywał z ojcem assawułą i mołojcami!…
– Tak piechotą, brzegiem dniestrowym? – pytam ja teraz.
– Widzisz go! Piechotą, brzegiem! Jeszcze ty durny mołojczyk jesteś! Na czajkach my tam byli.
I zaczął się śmiać bardzo ze mnie, a ja się już wstydziłem pytać, co to są czajki, bo znałem tylko czajki ptaki i słyszałem, że jesienią wybierają się za morze, ale matka pyta:
– A cóż to są czajki?
Tedy dowiedzieliśmy się od Semena, że to są takie duże czółna, żłobione z lipowych kłód, skórą w środku wybite, a dokoła trzciną, czyli oczeretem oplatane, na których i rzekami, i morzem chyżo płynie, kto wiosłowania dobrze świadom.
– A co wy tam robili, Semen, na Czarnym Morzu i w Warnie? – pyta matka.
– Co my tam robili? Hulali! W gościnie my tam byli, hej, w gościnie! Tylko że nam tam nie byli radzi, oj, nie byli, pewno nie byli!
I tu przerwał i nie chciał dalej mówić, jeno taki stanął, jakby go kto odmienił; coś mu takiego z oczu błysnęło, czego my przedtem nigdy w nim nie widzieli, tak jakoby w tym Kozaku jeszcze drugi jakiś człek siedział, ale zły i srogi, a dopiero teraz niby z jaskini na nas spojrzał. Ale to na chwilę tylko było, bo zaraz potem znowu był wesół.
Mieli my dużo pociechy z tego Kozaka, i ja, i matka, i sąsiedzi, a ja to już pewno najwięcej. Nauczył mnie na swej kobzie grać, nauczył z łuku strzelać, a był taki sprawny w tym strzelaniu i taką miał dziwną pewność w oku, że bywało ptaka w lot strzałą przeszyje; pokazał, jak mam sobie strugać wereszki55 na strzały, jak na nie nabijać ostre płoszczyki56, jak robić zatrzaski, sidła i siatki na ptactwo i zwierzynę, jak wypłatać więciorki57 na ryby, jak w czystym polu58 lub w lesie rozeznać się, gdzie słonko wstaje, a gdzie się chowa, i gdzie na niebie południe a gdzie siewierz59, a to nawet w nocy, wedle gwiazd, jak przykładać ucho do ziemi i nasłuchiwać, i poznać, czy kto jedzie z daleka i czy to wozy, czy konni ludzie, i czy ich mało, czy więcej – owo zgoła nauczył rozmaitych ciekawości, których u nas we wsi nikt albo cale60 nie znał, albo niedobrze wiedział. Z koniem swoim, chudym i na oko marnym, to był jakoby z przyjacielem albo z rodzonym bratem, mówił do niego jak do człowieka i powiadał, że koń jego rozumie, a on konia; jakoż była to szkapa osobliwa, jak dobrze chowany pies zmyślna i posłuszna, i jak pies do swego pana przywiązana. Pozwalał mi też na swego konia wsiadać, a kiedy tamte dwa konie husarskie prowadził na przekłuskę, pozwalał mi jechać na swoim, a sam jednego z husarskich dosiadał.
Jednego ranka wyjechaliśmy tak z końmi i wzięliśmy się drogą ku Samborowi. Ujechaliśmy może jaką ćwierć mili, kiedy się natkniemy na wóz mały, ale dobrze naładowany, tak jakby jakiś towar wiózł, z dwoma mocnymi końmi w zaprzęgu węgierskim i z furmanem ubranym nie po naszemu, bo u nas takich świtek z samodziału i takich czapek wysokich, spiczastych, a bardzo podobnych do tej, jaką Kozak Semen miał na głowie, nigdzie dokoła nie naszano. Jak go Semen zobaczył, to aż prawie podskoczył na koniu i zaraz do niego po rusku:
– Sława Bohu! A wy od Taraszczy?
– A od Taraszczy. Od Łebedynej Grobli.
– A skąd jedziecie?
– Aż z siedmiogrodzkiej ziemi.
– A dokąd Bóg prowadzi?
– Do Lwowa, a stamtąd, pomagaj Boże, do domu, na Ukrainę.
– A wóz i konie wasze?
– Gdyby moje! Ja czumak61 biedny. Nie moje, żydowskie…
– A jaki to Żyd?
– Chocimski, turski Żyd, Czarny Mordach.
– Czarny Mordach, co go po tursku Kara-Mordach nazywają! – krzyknął Semen i tak rzucił sobą na koniu, jakby go kto strzałą przebódł. – A gdzież on?
– Został w tyle – mówi furman – jedzie konno, na siwym bachmacie, ot, i słychać kopyta.
Patrzę ja w tę stronę i widzę: jedzie na siwym koniu chłop setny, w czarnej żupicy
53
54
55
56
57
58
59
60
61