Menażeria ludzka. Gabriela Zapolska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Menażeria ludzka - Gabriela Zapolska страница 2
To anioł ta Żabusia, kręcąca się w tej chwili po pokoju z szelestem jedwabnego szlafroczka…
Uosobienie wdzięku, miłości, niewinności, cnoty!…
Nagle Żabusia zatrzymuje się w tańcu.
Spogląda na zegar i kołysząc się, z wolna podchodzi ku mężowi.
– Żabusię głowa boli! – mówi, sadzając córkę na kolanach męża. – Żabusia pójdzie na spacer…
– Będę ci towarzyszył… – woła mąż.
– Nie chcę! – protestuje z miluchnym dąsem – pójdę sama! Rak tu zostanie i będzie Nabuchodonozorowi cacka8 ustawiał!…
– Ależ…
– No! Sprzeciwiasz się?
– Nie… tylko kawa!…
– Pójdziesz, jak wrócę… wtenczas dam ci dziesiątkę, inaczej z czym Rak do cukierni pójdzie?
Mąż jeszcze próbuje opozycji.
– Żabusia tak chce! – woła młoda kobieta, uśmiechając się zalotnie. – Żabusia bardzo prosi, główka ją tak boli!…
Rodzice uważają za stosowne interweniować.
– Ależ idź, drogie dziecię!… Przejdź się! – mówi ojciec.
– Pobladłaś, cierpisz widocznie – dodaje matka.
I za chwilę przez pokój, w którym jest zgromadzona cała rodzina, przesuwa się Żabusia w nowym sukiennym kostiumiku, okładanym szynszylami.
Wygląda jak młodziuchne dziewczątko w tym obcisłym żakieciku, a nowe buciki skrzypią z każdym krokiem.
Całuje ręce rodziców, mężowi nadstawia usta do pocałunku, córkę głaszcze po głowie i żegnana, obdarzona pieszczotami, staje jeszcze w w progu, przesyłając pocałunki końcami palców, ubranych w duńską rękawiczkę.
– Pa!… pa!… – woła – Pa, Raku, pa, Nabuchodonozorze!… pa, mamusi i ojczusiowi… a niech Rózia za pół godziny po sucharki pójdzie!… pa!!!
I cicho znika we drzwiach, pozostawiając po sobie gamę srebrzystego śmiechu i wspomnienie uosobienia niewinnego wdzięku kobiecego.
Przeciągły pocałunek przerwał ciszę.
Wśród bladego światła przyciemnionej lampy zamajaczyła nagle drobna postać kobieca, powstająca z otomany.
Kaskada jasnych włosów, rozsypana na zarumienione ramiona, drżała złotawym blaskiem; oczy błyszczącym fosforycznym ogniem migotały u tej kobiety, jak dwa błędne ogniki; usta namiętnie rozchylone, zgniecione w świeżym pocałunku miłosnym, zachowały jeszcze wilgoć zmysłowej ekstazy.
Wszystko w tej postaci tchnęło zmysłowością, szałem bachantki9 poddającej swą pierś pod uściski satyra10.
Stanęła, wyciągając ręce wysoko nad głową, przechylając się w tył, wciągając jakby w siebie cząstkę miłosnego dreszczu.
Stojący przed nią mężczyzna zapalał właśnie papierosa.
– Mogłabyś zostać chwilę.
– O, nie, nie – odparła kobieta – muszę wracać, aby podejrzeń nie ściągać.
I zaczęła szybko nakładać żakiecik i resztę ubrania. On jej pomagał, szukając po całej pracowni porozrzucanych drobiazgów, które przed chwilą zrywali oboje drżącymi od namiętności rękami.
Kapelusz zapadł gdzieś poza wielkie sztalugi, trzeba było go szukać… odsuwać draperię.
Oczy ich spotkały się, ręce splotły się w uścisku. Cała bezgraniczna zmysłowa potęga zadrgała w tym jednym spojrzeniu. Gorąco aż biło od tych dwojga młodych ludzi ukrytych w cieniu odosobnionej pracowni malarskiej na ustronnej ulicy.
– Kiedy cię zobaczę?… – zapytał mężczyzna, cały drżący pod wpływem dotknięcia jej rąk rozpalonych.
Ona wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, kiedy się wyrwę, niełatwo to przychodzi…
On wstrzymywał ją jeszcze, obejmując miłosną pieszczotą.
– O, ale… niedługo!
Kobieta spojrzała mu znów w oczy.
Zielone błyski strzeliły spod jasnych rzęs…
– Szaleńcze! – wyszeptała zdławionym od wzruszenia głosem – czyż ja mogę istnieć, nie widząc cię dni kilka?…
A do progu już zwrócona, dodała pieszczotliwie:
– Kochaj twoją… Żabusię!…
Portiera11 zapadła, kobieta znikła pozostawiając po sobie całą smugę płomiennej namiętności drgającej w powietrzu.
Mężczyzna postał chwilkę, uśmiechając się jakoś ironicznie.
Po czym otrząsnął się, położył na otomanie i gwiżdżąc walca, zapalał zgasłego papierosa.
Nabuchodonozor tęsknił bardzo do mamy. Tęsknił i Rak, tęsknili i rodzice siedząc dokoła stołu, na którym nakrywano do herbaty.
Na białym obrusie rozstawiono filiżanki, a stary ojciec upominał pokojówkę:
– A uważaj, aby samowar gotował się dobrze, bo pani pewno zmarznięta powróci…
A matka układała sucharki, chowając lepiej lukrowane na spód, aby tylko dla Żabusi się zostały.
– Zimno jest, gdzie też ona tak długo bawić12 może? – wyrzekł wreszcie mąż.
– Wstąpiła pewnie do kościoła – w adwent lubi przecież tam chodzić wieczorem – odrzekła matka.
– Jeszcze się zaziębi.
– Bóg ją od złego uchroni!…
Nastało milczenie.
Tylko Nabuchodonozor pociągał noskiem, bo cierpiał na katar okropnie.
Nagle drzwi otwarły się z trzaskiem.
We drzwiach stanęła… Żabusia.
Cała była jeszcze różowa, w oczach grały dogasające namiętne blaski.
Wszyscy
8
9
10
11
12