Menażeria ludzka. Gabriela Zapolska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Menażeria ludzka - Gabriela Zapolska страница 5
Ona już nic nie odpowiada, tylko stoi na środku pokoju, smutna, zgnębiona – ujawniając w ostatnich blaskach zachodzącego słońca swą nędzę opuszczonej i oszukiwanej kobiety.
Nagle – porywa się i biegnie do okna.
On – będzie przechodził przez dziedziniec, zobaczy go jeszcze, może się uśmiechnie do niej, głowę odwróci…
– Nie!
Przeszedł przez dziedziniec pewnym i śmiałym krokiem, wywijając laseczką i pogwizdując lekko.
Dwie dziewczyny stojące koło pompy obejrzały się za nim ze znaczącym uśmiechem. Zniknął w ciemnej bramie, nie myśląc wcale o tym, że na drugim piętrze spoza białych pocerowanych firanek śledzą go oczy pełne łez i miłości, biedne oczy schorowanej kobiety, a zżółkłe i spieczone usta szepczą z dumą i niewysłowionym uczuciem:
– Koteczek! Koteczek!
Siedziała tak w oknie z pół godziny. Była to jedyna chwila dnia, w której oddawała się próżnowaniu.
Wciągała zgniłe powietrze podwórka pełnymi piersiami i wpatrywała się w szmat nieba, który zarysował się ostro pomiędzy szczytami dachów.
W trakcie tego robiła myślą rachunek wydatków dnia całego i układała budżet na dzień następny.
A wszystkie jej myśli kręciły się tylko około jednego punktu.
Punktem tym był naturalnie… koteczek.
Od pierwszej chwili poznania rosły ten blondyn zaimponował jej i oczarował jej dziewiczą istotę.
Gdy się oświadczył o nią, a właściwie o jej skromny posążek, nie mogła szczęściu swemu dać wiary.
Gdy odchodziła od ołtarza, już patrzyła na niego tym pokornym, błagającym wzrokiem, jak pies, którego po raz pierwszy na łańcuchu prowadzą.
Oddała mu się z pokorą i wdzięcznością, kryjąc rumieniec w dłoniach i szepcząc: „Kto się w opiekę”.
On – wspaniale, jak dobry książę z bajki, przyjął klejnot jej dziewictwa i pięć tysięcy rubli, które jako sierota złożone miała w kasie oszczędności.
Od tej chwili Józia o pieniądzach tych nie wiedziała nic.
Należały do niego, rozporządzał nimi według upodobania.
Ona welon oblubienicy zamieniła na fartuch ceratowy i rozpoczęła swą domową krzątaninę. Powoli on oddalał się coraz więcej z domu – wracał późno w noc, często podpity, włócząc na drugi dzień po kątach mieszkania ten „katzenjammer”, w zamiejskich knajpach nabyty. Ona kochała go ciągle tym psim przywiązaniem kobiety, dla której pierwszy mężczyzna chwytający ją w objęcia jest zarazem jedynym przedmiotem uwielbienia.
Koteczek nie miał błędów, koteczek był najlepszym, najmilszym, najpiękniejszym… Dzień, w którym koteczek kładł nowy garnitur, był dniem prawdziwego święta.
Wzruszona, zarumieniona, drżąca okrążała go w kółko, patrząc na niego z podziwem. Jakże piękny i jak zgrabny był jej koteczek!… Ona sama, mój Boże!… ona nie potrzebowała się stroić. Ot, byle co na siebie włożyć. Zresztą nigdzie przecież nie wychodziła z koteczkiem, nigdy – gdzież znowu!… Zawsze jej coś do stroju brakowało. To kapelusza, to bucika, to znów rękawiczki. I tak dzień za dniem schodził. Zresztą nie miała czasu ani zdrowia. Ciągle stękała, chorując już od lat czterech, zaraz po urodzeniu nieżywej dziewczynki. Doktor mówił, że to anemia, ale ona nawet w części nie powiedziała doktorowi, co i gdzie ją boli. Po co? Lekarstwa drogie, a ledwo koniec z końcem ściągnąć można…
Wprawdzie koteczek jest niewybredny, je, co mu podadzą – nawet ją samą do oszczędności zachęca.
Ona nieraz dziwi się, jak mało jada w domu ten rosły, wielki mężczyzna, i frasuje się, że widocznie jadło mu nie smakuje.
Mój Boże! Robi, co można przecież. Ona i sługa jadają „plecówkę”, dla koteczka bierze się na rosół pierwszą krzyżową, masło także kupuje dla niego osobno…
Mimo to on je tak mało!
Byleby nie zachorował z tego braku apetytu… jutro trzeba upiec parę kurcząt i zrobić trochę sałaty…
Ostatni rubel wprawdzie wyszedł, ale Józia ma jeszcze dwa pierścioneczki z pozostałych po rodzicach drobiazgów.
Zastawi je u znajomej fanciarki i dociągnie w ten sposób do końca miesiąca.
Mój Boże!… Ile tam już rzeczy Józi spoczywa u tej fanciarki! I srebrne łyżeczki, i bransoletki po matce, i medalion z perełką, ba! nawet medal od chrztu, i srebrna portmonetka, złoty zegarek! Łańcuszek! Wszystko wyniosła tak wieczorami, gdy mąż wyszedł z domu, „przejść się trochę” – jak mówił – a wracał późno w noc, gwiżdżąc i śpiewając jakieś nie znane Józi piosenki.
Z początku przykro jej było rozstawać się z tymi drobiazgami, później oswoiła się z tą myślą.
Wszak to dla… koteczka.
Kochała go bardzo, bardzo, miłością schorowanej i zamkniętej w domu kobiety. Gdy słyszała jego kroki na schodach, serce jej biło bardzo silnie – w nocy nie kładła się nigdy, dopóki nie wrócił. Rozbierała się wprawdzie, ale bosa i w koszuli siedziała przy oknie, patrząc w ciemną jamę bramy, czy nie dojrzy wysuwającej się z ciemności eleganckiej postaci męża. Gdy nie wracał długo, z najwyższym niepokojem śledziła godziny i przyciskając ręce do piersi, szeptała:
– Boże mój! Niech on już wróci!…
Zdawać by się mogło, że to namiętna kochanka oczekuje swego wybranego na pierwszą schadzkę miłosną – jednak!… jakże dalekie od namiętności było uczucie kładące w spieczone od gorączki wargi tej kobiety modlitwę szczerą, prawie dziecięcą.
– Niech… koteczek wróci!…
A potem ten powrót koteczka nie dawał jej żadnej pieszczoty miłosnej, żadnej chwili tej rozpaczliwej rozkoszy, która jęk prawie z piersi kobiety wydziera.
Koteczek wchodził wolno, systematycznie, nakręcał zegarek, zapalał papierosa, zmieniał obuwie, wystawiając je za drzwi pokoiku, wyciągał z krawata elegancką szpilkę i chował ją w etui.
Wszystko to robił z właściwą sobie gracją, nie spojrzawszy nawet na żonę, która spoza przymkniętych powiek śledziła jego czynności, cała w ciągłym wyczekiwaniu jakiegoś dobrego słowa, przyjaznego spojrzenia ze strony męża. Nic, nic!
Koteczek zasypiał, uśmiechając się do wrażeń w ciągu wieczora otrzymanych, do jakichś wspomnień… na myśl których przeciągał się rozkosznie.
Ona śledziła go ciągle, śledziła uważnie.