Menażeria ludzka. Gabriela Zapolska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Menażeria ludzka - Gabriela Zapolska страница 7
Ona patrzyła jeszcze długą chwilę, zdumiona, przerażona, powtarzając cichutko:
– Koteczek? Koteczek?
Lampka przed Matką Boską dopalała się prawie, a nikt nie myślał o dolaniu oliwy.
Cicho było bardzo w sypialnym pokoiku. Obydwa łóżka małżeńskie były próżne, choć już druga wybiła na kuchennym zegarze.
Józia, boso i w koszuli, siedziała skulona na oknie, czekając na powrót męża.
Była bardzo wzburzona, niespokojna, smutna. Wszakże to wracając od fanciarki dostrzegła w karecie obok jakiejś ładnej kobiety mężczyznę tak bardzo podobnego do koteczka!
Lecz cóż by jej koteczek robił w karecie o tej porze i to jeszcze z jakąś damą?… A może to dyrektorowa biura spotkała go i wzięła na przechadzkę…
Szukała teraz w swojej biednej głowie rozmaitych kombinacji, potykając się co chwila o jakąś myśl zbyt trudną…
Nie – stanowczo zrozumieć tego nie mogła.
By mąż ją zdradzał – nie przeszło jej nawet przez głowę, jej koteczek, skądże znowu?
Zanadto czystą, niewinną była w swym zastoju moralnym; zdradzać? – tak!!! Tak! To istnieje w książkach, na scenie, ale w życiu!…
Gdy przyszła od fanciarki, policzyła bieliznę, pocerowała skarpetki, zrobiła rachunek ze służącą, zadysponowała obiad, a teraz, posławszy łóżka, usiadła w oknie, czekając męża.
Noc zapadła, noc ciemna, wietrzna, chłodna. Z zacienionego dziedzińca, po zamknięciu bramy wzbił się w górę silny zaduch wylewanych przez dzień nieczystości.
Ona – otworzyła lufcik i przechyliła swą biedną, znękaną głowę. Smrodliwe powietrze owiało ją. Ona – nie czuła tego zaduchu, przyzwyczajona do tej atmosfery, którą wciągała w siebie nocami całymi. Przechyliła głowę i patrzyła wciąż w czarną przepaść podwórka.
Czekała.
Lecz on nie wracał, rozkoszując się w tej chwili wonią rozkwitłego bzu w podmiejskim ogrodzie i ciepłymi wargami kochanki, z których zbierał krople wina i słodycz kompotowego syropu.
Siedzącej w lufciku kobiecie wiatr rozwiewał rzadkie włosy i ziębił plecy. Ona – skurczyła się jeszcze bardziej, podsuwając pod siebie chude, zżółkłe nogi.
Jeść się jej chciało, obejrzała się na kredensową szafkę majaczącą w półcieniu. Była tam wprawdzie pieczeń pozostała z obiadu, ale koteczek dysponował barszczyk na jutrzejszy obiad, z pieczeni będą uszka… nie można więc poruszyć, nie można!…
Józia zwinęła się teraz prawie w kłębek i głowę smutnie zwiesiła.
Jakoś jej tak smutno! Tak bardzo, bardzo smutno, jak nigdy nie było!
Dlaczego?
Wszak on wraca tak codziennie, wraca późno, a ona czeka nań i zimą, i latem, skurczona przy szybie, pełna niewytłumaczonej chęci ujrzenia go powracającego.
Zegary miejskie biją wpół do trzeciej.
Na twarzy Józi płyną dwie wielkie, gorące łzy, zamiast serca czuje, że jej się otwiera rana… rana ta piecze, boli, pali jakby zarzewie… a wynędzniałe usta szepczą:
– Boże!… Niech koteczek wróci!…
Jej koteczek.
Kozioł ofiarny
Pan Wentzel zmarszczył brwi i położył kanciastą linię obok siebie.
– Proszę o spokój! – wyrzekł ochrypłym głosem.
– Oko brandenburskie! – odpowiedział natychmiast Julusiek.
– Z perską źrenicą – dorzucił Marian, pakując ręce w kieszenie od spodni.
Pan Wentzel podniósł swą spiczastą głowę, pokrytą najeżonym włosem, i spojrzał na porozkładane na krzesłach dzieci.
– Proszę o spokój! – powtórzył, a wargi wybladłych ust drżały mu jak w febrze.
– Patrzcie… panu „Wentzlemu” spuchła z lewej strony twarz – zawołał Julusiek, mrużąc powieki.
– To od tych papierosów, które po kryjomu pali, a nam nawet zaciągnąć się nie da – odparł flegmatycznie Marian, obserwując z ironią wychudłe policzki nauczyciela.
Panu Wentzlowi krew uderzyła do głowy.
– Nie palę papierosów – wyrzekł energicznie – nie wmawiajcie we mnie złych czynów, które sami spełniacie.
Julusiek wzruszył ramionami. Marian wpakował ręce jeszcze głębiej w kieszenie.
– Nie palisz pan? – zapytał, wydymając czerwone i pełne policzki. – Phi!… to taka prawda, jak to, że pan atramentem dziur w butach sobie nie czernisz… Zaprzecz pan temu!
– Zaprzecz pan temu! – zaskrzeczał, jak mały psiak, Julusiek i w ekstazie triumfu usiadł na stole, gdy tymczasem Marian wciąż kołysał się na krześle, patrząc spod oka na nauczyciela.
Pan Wentzel był przybity.
Rzeczywiście, nie dalej jak wczoraj smarował rano bielące się wśród czarnej skóry butów skarpetki… smarował atramentem, aby nie przeświecały zanadto, gdy wejdzie do sali jadalnej lub salonu.
Milcząc ujął w rękę jedną z ciemnooprawnych książek, których stosy leżały na stole.
– Zacznijmy wykłady od Historii świętej – rzekł cichym głosem.
Lecz Julusiek pragnął nasycić się swym triumfem i cały wlazł na stół, strącając zabłoconymi nogami książki i zeszyty na ziemię.
– Wziąłeś pan patyk… o, tak!… Umaczałeś pan w atramencie i smarowałeś pan buty…
Pan Wentzel pobladł jeszcze bardziej.
– Proszę zleźć ze stołu i usiąść przyzwoicie, inaczej przerwę lekcję…
– Wielka będzie szkoda… – mruknął Marian.
Julusiek odsunął się trochę i podwinął nogi pod siebie.
– Jedź pan – wyrzekł – mnie to nie przeszkadza, ja i tak mogę pańskiego bajdurzenia słuchać.
Pan Wentzel otworzył książkę i powoli zaczął przewracać kartki ozdobione rycinami.
– Skończyliśmy na Samsonie