Emancypantki. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Emancypantki - Болеслав Прус страница 51
– Co od wakacyj? – przerwała gospodyni. – Od wakacyj możemy nie mieć żadnej uczennicy ani pensjonarki…
– Chyba… że ktoś będzie je odstręczał – odparła Madzia, ostro spojrzawszy na gospodynię.
Panna Marta rozgniewała się, lecz nie podnosząc głosu rzekła:
– Paniuńcia, dalibóg, nie ma oczu ani uszu!… Ile to już ubyło nam panienek w tym roku, a przecie nikt ich nie odstręczał… Pensja straciła reputację – oto sekret. Dla jednych jest za droga, dla innych źle prowadzona… Pani myśli, że hece z Joasią albo z Dębickim mogły wyjść pensji na pożytek?
– Temu winna panna Howard.
– Bajki! – odparła gospodyni machając ręką. – Z Joasią wina pana Kazimierza, a z Dębickim – panny Heleny, bo ona pokłóciła się z nim. Dzieci, dzieci zrobiły to!… Rozkapryszone, rozpieszczone, a pani Latter za słaba dla nich… Nie trzeba było pozwalać synowi na romanse z damą klasową, a Joasię, kiedy w nocy wróciła na pensję, oddalić zaraz. Albo gdyby Helence pani przełożona w porę natarła uszu, zamiast boczyć się na Dębickiego, to i on zostałby. Czy to nie grzech?… Taki był tani profesor…
Madzia powstała z krzesła.
– Więc tak! – rzekła z pałającymi oczyma. – Więc ma ginąć kobieta dobra i rozumna, dlatego że jej się noga powinęła?… Niech pani policzy, ilu ona osobom daje pracę, choćby nam…
Panna Marta ujęła się pod boki.
– Jak to zaraz znać, że paniuńcia jest zacofana!… Ho, ho… dobrze mówi panna Howard… Cóż za łaskę robi komu pani przełożona – prawiła wyrzucając ręką – że płaci za ciężką pracę?… A sobie ile płaciła?… Pani bierze piętnaście rubli za osiem godzin, ja piętnaście za cały dzień, a pani przełożona miewała po trzysta, pięćset i po sześćset rubli miesięcznie na czysto… A dużo napracowała się za to?… Tyle, co pani, czy tyle, co ja?
– Ale ona ma pensję.
– Więc co z tego? A paniuńcia nie może mieć pensji?… Alboż to nie ma przełożonych, które w dzień same uczą, a w nocy łatają sobie trzewiki i suknie?… Cóż to, damy klasowe, a choćby i ja, jesteśmy pańszczyźnianymi chłopami, a przełożona dziedziczką? Dlaczego ona ma zarabiać więcej aniżeli my wszystkie razem? A jeżeli pomimo takich zysków bankrutuje, czy ja mam nad nią płakać? Ja jestem taka sama kobieta jak i ona: także mogłam mieć dzieci i także potrafiłabym siadać na aksamitnych fotelach… Równość to równość!…
– Gorączkuje się pani – wtrąciła Madzia.
– Nie, paniuńciu – odpowiedziała już spokojniej gospodyni – tylko mnie serce boli na taką niesprawiedliwość. Ja zdzieram ręce do łokcia, nauczycielki psują sobie płuca, nic nie użyłyśmy, nic nie mamy i – nad nami nikt się nie lituje. A pani przełożona wydawała po kilka tysięcy rubli rocznie, gubi pensję, nie pomyśli, co z nami będzie, i nam nie wolno jeszcze dbać o siebie?… Oj!… niech paniuńcia nie zwłóczy, ale niech idzie do Malinowskiej, bo może przepaść i ten lichy zarobek, jaki jest.
– Mój Boże, mój Boże!… – mówiła Madzia jakby do siebie. – Tyle wykształciła nauczycielek dobrze płatnych, tyle uczennic bogato wyszło za mąż, tyle z nich ma pieniądze i żadna nie dopomaga…
– Płaciły za naukę – przerwała panna Marta. – Wreszcie jakże jej pomogą: mają zebrać składkę?… A nie każda przecie jest panną Solską, która tak sobie od ręki daje sześć tysięcy rubli… Nam nikt nie da i sześciu złotych.
Gospodyni widząc, że Madzia chce iść, schwyciła ją za rękę i rzekła:
– No, ale paniuńcia nikomu o tym nie wspomni, cośmy tu mówiły?…
– Komuż by, droga pani?… – odparła Madzia wzruszając ramionami i pożegnała ją.
„Cóż to za okropny świat!… – myślała idąc na górę. – Dopóki człowiek ma pieniądze, padają przed nim na kolana, ale kamienują go, gdy zubożał…”.
Rozmowa z panną Martą zrobiła na niej ogromne wrażenie. Nie chciała wierzyć, a jednak w ciągu godziny pani Latter coś straciła w jej oczach. Do tej pory wydawała się jej półboginią pełną władzy, mądrości i tajemniczego majestatu; dziś rozwiał się obłok i wyszła z niego kobieta, zwyczajna kobieta, podobna do panny Malinowskiej, nawet do panny Marty, tylko – nieszczęśliwsza od nich.
Miejsce obawy wobec przełożonej zajęło współczucie i litość. Madzia przypomniała sobie panią Latter leżącą na kanapce i usiłowała odgadnąć: o czym też myśli kobieta niepewna o przyszłość dzieci i która nie wie, czym jutro nakarmić pupilki?
„Muszę ją ratować!… – rzekła Madzia. – Napiszę do Ady…”.
Lecz przeciw projektowi wystąpił poważny zarzut. Przede wszystkim Ada już pożyczyła pani Latter sześć tysięcy rubli, o czym wiedziano nawet na pensji. A po wtóre – panna Solska, która jeszcze przed Bożym Narodzeniem lękała się, ażeby jej brat nie zakochał się w Helenie – dziś, kiedy się to stało (o czym również mówiono na pensji), mogła stracić sympatię i do Heleny, i do jej matki.
– Tak, tak!… – szepnęła – Ada nie jest zadowolona; widać to z listów…
Listy panny Solskiej do Madzi były krótkie, nieczęste, lecz pomimo ukrywania się czuć w nich było gorycz i żal do Helenki.
„Helena traktuje serce jak zabawkę” – pisała Ada w jednym liście. – „Zanadto kokietuje wszystkich mężczyzn” – mówiła w drugim. A w ostatnim, pisanym przed dwoma tygodniami, znalazło się zdanie: „Niekiedy z rozpaczą myślę, że Stefan nie będzie szczęśliwy…”.
– Nie, w tych warunkach nie wypada odwoływać się o pomoc do panny Solskiej.
Nagle przyszło Madzi na myśl, że naturalnym opiekunem Helenki i jej rodziny jest przecie sam pan Solski.
„Jeżeli kocha Helenkę i chce się z nią żenić – mówiła sobie – to nie dopuści do bankructwa jej matki… Owszem, powinien by się obrazić, gdyby nie doniesiono mu o tym…”.
I już chciała pisać do pana Stefana, lecz – przestraszyła się własnego zuchwalstwa.
„Boże, nieuleczalna ze mnie idiotka!… – szepnęła. – Jakże mogę zdradzać tajemnicę pani Latter i protegować ją u człowieka, którego widziałam raz w życiu?…”.
„Dębicki!… – błysnęło jej nazwisko i prawie zobaczyła przed sobą apatyczną twarz i niebieskie oczy matematyka. – On mnie nie wyda… on poradzi… on najlepiej załatwi… Rozumie się!… Przecież jest przyjacielem Solskiego, bibliotekarzem, mieszka w jego domu…”.
Lecz Dębicki został prawie wypędzony z pensji z winy Helenki, a pani Latter nawet nie przeprosiła go. Co więc