Emancypantki. Болеслав Прус

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Emancypantki - Болеслав Прус страница 46

Emancypantki - Болеслав  Прус

Скачать книгу

że to pan Kazimierz?…

      – Komu powie? – zapytała pani Latter

      – Pani.

      Pani Latter schwyciła lampę z biurka, zdjęła klosz i oświetliła ścianę nad kanapką, gdzie wisiały dwa portrety dzieci.

      – Patrz, pani! – zawołała do panny Howard. – Oto jest Kazio, gdy miał lat pięć, a oto Helenka, gdy miała trzy. Takie są rysy familijne Norskich. Kto chciałby przekonać mnie, że Kazio… ten musiałby pokazać dziecko podobne albo do niego, albo do Helenki. Rozumie pani?

      – To znaczy, musiałby czekać trzy albo pięć lat – wtrąciła panna Howard. – A tymczasem?…

      – Co tymczasem?…

      – Co ma począć kobieta zdradzona?

      – Nie narażać się… nie polować na to, ażeby ją zdradzano!… – odpowiedziała ze śmiechem pani Latter.

      – Ona niewinna… nie wiedziała, co ją spotka.

      – Panno Klaro – rzekła już spokojnie pani Latter. – Jesteś kobietą dojrzałą, mówisz do kobiety dojrzałej i mówisz jak pensjonarka… Wszakże całe nasze wychowanie jest skierowane tylko do tego, ażeby uchronić kobietę od zdrad… Każą nam nie włóczyć się po nocach, nie kokietować mężczyzn, wystrzegać się ich… Pilnuje nas cały świat, grozi niesławą za każdy uśmiech, za każdy poufalszy ruch… Słowem – dwudziestoma płotami zabezpiecza się kobietę od pewnych rzeczy… Więc jeżeli ona dobrowolnie, a nawet wbrew upomnieniom, co dzień sama przeskakuje te płoty, czy może nazywać się zdradzoną?…

      – Więc pani uznaje jakieś specjalne przepisy dla kobiet?… Więc kobiety nie są ludźmi?… – zawołała panna Howard.

      – Przepraszam panią, ale ja tych przepisów nie stworzyłam. A jeżeli one stosują się tylko do kobiet, to zapewne z tej racji, że tylko kobiety zostają matkami.

      – A więc według pani emancypacja, postęp, najwyższe zdobycze cywilizacji…

      – Kochana panno Klaro – przerwała pani Latter kładąc jej na ramieniu rękę – zgódźmy się na jedno: pani wolno bronić postępu, a mnie – ciężko zapracowanych pieniędzy. Ja nie zmuszam pani do przyjmowania moich zacofanych poglądów, niechże więc pani nie zmusza mnie do przyjmowania na mój koszt zagadkowych dzieci, jeżeli te istotnie przyjdą na świat.

      – Więc Joanna zwróci się do syna pani – odpowiedziała oburzona panna Klara.

      – A on odpowie jej w ten sposób jak ja pani. Jeżeli Joanna uważała za stosowne narażać się na awantury, to nie powód, ażeby mój syn nie miał prawa usuwać się od awantur. Zresztą mój syn nie ma pieniędzy…

      – Ach, prawda! – pochwyciła panna Howard z szyderczym uśmiechem – że syn pani jest jeszcze małoletni… To nie Kotowski, który umie dotrzymać słowa danego kobiecie…

      – Panno Howard!

      – Dobranoc pani! – odpowiedziała panna Klara. – A ponieważ nasze poglądy różnią się aż tak… więc… od Wielkiejnocy będę miała zaszczyt usunąć się z tej pensji.

      – Ach! usuń się choćby ze świata!… – szepnęła pani Latter po odejściu nauczycielki. I nagle taki żal ścisnął ją za gardło, taka desperacja poczęła rozsadzać jej piersi, taki chaos zakotłował się w głowie, iż myślała, że padł na nią atak szaleństwa.

      Wiadomość przyniesiona przez pannę Howard była wielkim nieszczęściem dla pani Latter; ale ostatnie słowa rozmowy były ciosem zadanym jej macierzyńskiej dumie i nadziejom. Z jaką pogardą ta stara panna nazwała jej syna „małoletnim”!… I jak ona śmiała, jak ona miała serce w tej chwili porównać go z Kotowskim?

      Już od pewnego czasu w duszy pani Latter gromadziły się głuche uczucia, które można by nazwać pretensją do syna. Ile razy zapytał ją kto: „Co robi pan Kazimierz?…”, „Dokąd wyjeżdża?…” albo: „Ile ma lat?…”, matka doznawała jakby pchnięcia nożem. Po każdym takim pytaniu przychodziło jej na myśl, że ten syn już ma lat dwadzieścia kilka, że pomimo zdolności nic nie robi, co gorsze – ciągle pozostaje tym samym obiecującym młodzieńcem, jakim był mając lat szesnaście, siedemnaście, osiemnaście… A co najgorsze – zabiera mnóstwo pieniędzy jej, kobiecie zmęczonej pracą i zagrożonej bankructwem.

      Nieraz przypominał jej się ów przykry sen, w którym po raz pierwszy w życiu uczuła chłód dla swych dzieci i powiedziała sobie, że – mogłaby być wolną, gdyby nie one. Ależ to był tylko sen, bo na jawie ona wciąż gorąco kochała Kazia i Helenkę, wierzyła w ich świetną przyszłość i gotowa była wszystko poświęcić dla nich.

      Tymczasem dziś panna Howard w brutalny sposób zerwała zasłonę z jej sennych tajemnic i ośmieliła się powiedzieć, że ten Kazio ubóstwiany jest niedołęgą. „On jeszcze małoletni!… To nie Kotowski…”.

      A ów Kotowski to przecie rówieśnik Kazia, z tą różnicą, że już kończył uniwersytet i szedł wytkniętą drogą, której Kazio jeszcze nawet nie znalazł, ów Kotowski utrzymuje sam siebie, a taką ma wiarę w przyszłość, że zaimponował Mielnickiemu. Oto jest młoda energia, jakiej pani Latter szukała w swoim synu i nie mogła… nie mogła znaleźć!…

      A dziś co?… Jak ten ukochany syn, ten przyszły geniusz przedstawia się ludzkim oczom?… Przychodzi tu, do jej mieszkania, marna guwernantka i z całym spokojem depcze syna wobec matki. Bo w przekonaniu Howardówny ten „małoletni” i niepodobny do Kotowskiego pan Kazimierz chyba… powinien by ożenić się z Joanną czy co?…

      Myśląc o tym pani Latter schwyciła się oburącz za włosy i chciała bić głową w ścianę. Czy mogło być coś haniebniejszego jak jej syn skazany – na żenienie się!… Jej chluba, nadzieja, ziemskie bóstwo, które cały świat miał podziwiać, kończy wcale nie rozpoczynaną karierę w ten sposób, że – żeni się z wydaloną guwernantką i cieszy się przedwczesnym potomstwem!…

      Co by na to powiedział Solski, Mielnicki i wszyscy jej znajomi, którzy tak ciekawie wypytywali się: „Co robi pan Kazimierz?…”, „Dokąd wyjeżdża?”, „Ile ma lat?…”. Dziś wszystkie kwestie rozwiązane jednym cięciem: pan Kazimierz ma tyle lat, że już może być ojcem, a co robi?…

      Jest wciąż małoletnim, na chlebie u matki, jak powiedziała panna Howard.

      Straszną noc przepędziła pani Latter: w jej duszy coś się załamało.

      22. Dlaczego synowie niekiedy wyjeżdżają za granicę

      Gdy nazajutrz około czwartej po południu przyszedł pan Kazimierz, elegancki, uśmiechnięty, z bukiecikiem fiołków w klapie żakieta, zmieszał się na widok matki. Miała prawie trupią twarz, ciemne doły w oczach i na skroniach posrebrzone włosy. Syn zrozumiał, że nie osiwiała nagle, lecz że uczesała się niedbale – i to go zaniepokoiło.

      – Matuchna chora? – zapytał całując ją w rękę i siadając obok niej ze zgiętym kolanem, jakby przyklęknął.

      – Nie

Скачать книгу