Emancypantki. Болеслав Прус
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Emancypantki - Болеслав Прус страница 50
Zdumiona Madzia nie wiedziała, co odpowiedzieć. Ale pani Latter nie zauważyła tego. Zaczęła bębnić palcami po biurku i znowu mówiła zniżonym głosem:
– Przysięgam, że ta kobieta jest moim nieszczęściem! Pozawracała głowy smarkaczom, nawet Helence… Ułatwiała spacery Joannie… urządzała schadzki uczennic ze studentami… A z tym Dębickim awantura!… Wszystko, wszystko przez nią…
I znowu odwróciła się do Madzi.
– Wiesz – rzekła – panna Howard nie będzie u nas od Wielkiejnocy. Sama mi to oświadczyła i ja jej nie zatrzymuję… Ach, ty czekasz na podpisanie listów do księży?… Gdybym choć przez jeden tydzień mogła nie myśleć o tych rzeczach, wyzdrowiałabym…
– Pani czuje się niezdrową? – spytała nieśmiało Madzia.
Teraz zdarzył się wypadek niespodziewany. Pani Latter z góry spojrzała na Madzię i podając jej listy rzekła tonem obrażonej zwierzchniczki:
– Proszę cię, zaadresuj to i natychmiast odeszlij przez którego ze służących. Mamy już niewiele czasu.
Madzia opuściła ją zatrwożona, nie śmiejąc nawet mówić z kimkolwiek o niezwykłym zachowaniu się przełożonej.
Na parę dni przed uwolnieniem uczennic zmieniła się fizjognomia pensji. Kilka dalej mieszkających panienek już wyjechało, a między innymi Mania Lewińska do swojej babki do Żytomierza. Lekcje odbywały się nieregularnie. Niektórzy nauczyciele nie przychodzili i prawie nie było wieczornych zajęć z pensjonarkami, które zebrawszy się w oświetlonych salach czytywały powieści.
Tego wieczora panna Marta, gospodyni pensji, zobaczywszy Madzię spacerującą po korytarzu kiwnęła na nią palcem i szepnęła:
– Niech paniuńcia przyjdzie do mnie kuchennymi schodami… Mam doskonałą śmietankę i coś do powiedzenia…
Gdy Madzia wysłała jedną szóstoklasistkę do zastąpienia jej w trzeciej klasie i zbiegła do pokoju panny Marty, znalazła nakryty stolik, kawę gotującą się na maszynce, garnuszek śmietanki i talerz lukrowanych sucharków.
– Ach, jak to dobrze! – zawołała wesoło. – Takam głodna…
Gospodyni złożyła ręce i podniosła oczy do nieba.
– Tak, tak!… – rzekła cicho – teraz tu wszyscy głodni… Dzisiaj dzieci strasznie narzekały na obiad, ale cóżem ja winna?… Pieniędzy nie ma.
– Pieniędzy?… – powtórzyła Madzia.
– Ach, świat się kończy, paniuńciu… sądny dzień! – wzdychała gospodyni nalewając kawę. – Nikomu tego nie powiedziałabym, ale pani muszę… Kiedy nam przyjdzie zapłacić choćby tylko profesorom, a to przecie – dziś, jutro, wtedy zabraknie na obiad… A tu i gospodarz odzywa się o komorne… szczerze powiem: grozi… Kalwin, nie człowiek.
– Skądże tak nagle? – zadziwiła się Madzia.
– Nie nagle, aniołeczku, nie nagle, duszyczko… (Prawda, jaki kożuszek?…) To nie nagle, kiedy Helenie daje się kilkaset rubli, a paniczowi tysiąc i kilkaset… Nikomu bym tego nie powiedziała, ale… z pensją tak robić nie można… Albo dzieci, albo pensja… O, jaka ja szczęśliwa, że nie mam dzieci!…
Madzia machinalnie piła kawę; apetyt opuścił ją.
– Niedobrze rozumiem… – szepnęła.
– Zaraz pani wytłomaczę – przerwała panna Marta. – (Prawda, jakie sucharki?…) Helenka nie może pracować, musi bogato wyjść za mąż, jest na wielką damę wychowana, więc – naści, Heluniu, parę setek, jedź za granicę i goń pana Solskiego… Kazio bisurmani się przez trzy kwartały i musi uciekać z Warszawy, więc – naści, Kaziu, tysiąc i kilkaset rubli, boś i ty wielki pan. Szast, prast, na lewo, na prawo i – nie ma na komorne!
Madzia, trzymając w ręku sucharek zamyśliła się i szepnęła:
– To dziwne…
– Co, paniuńciu? – pochwyciła panna Marta.
– Mówi pani tak jak Malinowska…
– A pani skąd wie?… – ciekawie zapytała gospodyni nachylając się do Madzi.
– Byłam u niej.
– Aaa… i paniuńcia była?… Tak, tak, każdy musi dbać o siebie… Bo i pani Méline już tam była, i panna Żaneta ma pójść jutro…
– Do Malinowskiej?… Po co?… – zawołała Madzia.
– Po to samo, po cośmy tam wszystkie były.
– Czy i pani?…
– A cóżem ja gorszego od innych?… – oburzyła się panna Marta. – Pani Latter bankrutuje, wszyscy ratujecie się… Dlaczego ja mam zostać bez chleba?… Przecie służyłam wiernie, oj, oj! i nie tylko pensjonarkom, ale pannie Helenie i panu Kazimierzowi… Za cóż mam ginąć?
– Ależ ja byłam u Malinowskiej z panną Howard już dawno i wcale nie prosiłam o miejsce – tłomaczyła się obrażona Madzia.
– Nie? więc niech pani jutro idzie do niej i prosi o miejsce. Tak nie można… Już się tam zapisało z trzydzieści kandydatek na damy klasowe, a ze cztery na gospodynie…
Madzia upuściła sucharek, odsunęła resztkę kawy i złożywszy ręce rzekła:
– Boże, Boże!… cóż wy robicie najlepszego?… – zabijacie panią Latter…
– Cicho, cicho!… – uspokajała ją panna Marta. – Zabijamy!… Nie my, sama się zgubiła… Jezus Maria, mając takie dochody przez kilkanaście lat można było coś odłożyć… A tu wszystko wydało się na dom, na szyk, na dzieci… Taki pan Kazimierz sam kosztował z piętnaście tysięcy rubli!… Zjadł – i teraz nie ma…
– Skąd pani wie, że nie ma?
– Oho, skąd!… Ja wiem wszystko, od czegożem gospodyni? Myślałam, że bodaj opędzimy komorne i wydatki do świąt; ale gdzie tam… W kasie tak krucho, że pani wczoraj posyłała mnie tam… naprzeciw, do Szlamsztejna…
– Cóż to za jeden?
– Lichwiarz, paniuńciu, lichwiarz!… – mówiła panna Marta trzęsąc rękoma. – A i ten już dać nie chce… Przyjął mnie, jak gdybym przyszła po prośbie, i powiedział: kiedy wam było dobrze, robiliście interesa z Fiszmanem, to i teraz idźcie do Fiszmana… Naturalnie, trzasnęłam gałganowi drzwiami pod nosem, ale zaraz przyszło mi na myśl, że pani przełożona nie od dzisiaj ucieka się do lichwiarzy… A taki Zgierski może nie ma u nas pięciu tysięcy rubli?… Jeszcze jak!… Nawet spisał umowę, że wszystkie meble pani przełożonej, wszystkie ławki, szafy, tablice należą do niego.
– Ten