Sprzedawca. Krzysztof Domaradzki

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sprzedawca - Krzysztof Domaradzki страница 20

Автор:
Серия:
Издательство:
Sprzedawca - Krzysztof Domaradzki

Скачать книгу

mebel, obok którego niosłem Renatę i którego przypadkiem mogła dotknąć. A na koniec unurzałem w chemii swoje ciuchy. Wszystkie, w których Renata mnie widziała. Uznałem, że będzie to lepsze rozwiązanie, niż gdybym miał je spalić na jakimś odludziu.

      – Co robisz jutro? – zapytała.

      – Spotykam się ze znajomymi.

      – Z tymi debilami?

      Uśmiechnąłem się.

      – Znam tych debili od dwudziestu lat. Potrzebuję ich.

      – W jakim celu? Do łechtania ego? Do zabawy w dobroczyńcę?

      – Słyszałaś o czymś takim jak koleżeństwo? Albo przyjaźń?

      – Przecież to nie są twoi przyjaciele. Gówno cię obchodzi, co u nich słychać. Chcesz tylko, żeby mieli świadomość, jak wspaniale sobie radzisz.

      – Do tego wystarczy trochę poguglować.

      – Poświęcasz im piątkowe wieczory, a dla mnie masz tylko to. – Zerknęła z pogardą na maszerującego po sali kelnera. – Dwie kolacje w miesiącu w jakichś szpanerskich restauracjach. Ja też umiem się bawić. Potrafię być dobrym kompanem na imprezie.

      – Nie wątpię.

      – Nie myśl, że chodzi mi o ciebie. – Uśmiechnęła się złośliwie. – Żyjemy w społeczeństwie, w którym nadal występują ogromne dysproporcje płciowe. Faceci tacy jak ty mogą łazić po klubach, wyrywać panienki, polewać je szampanem i gzić się z nimi w pokojach hotelowych. Nikogo to nie rusza. Nikt nie widzi w tym niczego skandalicznego. Ale gdybym ja choć raz zrobiła coś takiego, zostałabym wyklęta. Zmieszana z błotem. Zwyzywana od kurew. Taki incydent prawdopodobnie zniszczyłby mnie i moją firmę. Dlatego jeśli mam ochotę poimprezować, powinnam to robić z tobą. Przynajmniej dopóki będziemy uchodzić za parę.

      Westchnąłem. Spodziewałem się, że prędzej czy później do tego dojdzie. Młode kobiety – Karolina dopiero zbliżała się do trzydziestki – mają to do siebie, że szybko się nudzą zastanym układem. A nasz był na tyle niestabilny, że byle pierdnięcie mogło go zburzyć.

      – Nie rób tego – powiedziałem. – Nie zachowuj się tak. Nie pasuje do ciebie ten pełen pretensji ton. Ani uskarżanie się na swój los. Dobrze wiedziałaś, na co się piszesz.

      – Nie wiedziałam. Nikt nie wiedział. Ty też nie. Nie miałeś pojęcia, jak ta relacja się rozwinie. Ale z jakiegoś powodu uznałeś, że najlepiej będzie uwalić ją w zarodku.

      Wzruszyłem ramionami.

      – Nie chcę się z tobą kłócić. A na pewno nie tutaj i nie dzisiaj. Zjedzmy przegrzebki, dopijmy wino i wyjdźmy stąd uśmiechnięci od ucha do ucha. Jak dwoje kochających się ludzi. Okej?

      Karolina opróżniła kieliszek i głośno odstawiła go na stół. Przełknęła wino, jakby połykała gówno.

      – Co tu tak, kurwa, śmierdzi? – warknęła. – Zaraz się porzygam.

      Uśmiechnąłem się. Czasem dobrze jest mieć katar. A najlepiej katar społeczny.

      Z pewnością kojarzycie hasło „sprzedaj mi ten długopis”. Mogliście o nim czytać, mogliście słyszeć, ale najpewniej widzieliście, jak w Wilku z Wall Street wypowiada je Leonardo DiCaprio, który kilkanaście minut wcześniej czołgał się do białego ferrari po przedawkowaniu metakwalonu. Według niektórych sprzedawców jest to świetne ćwiczenie rekrutacyjne, pozwalające sprawdzić umiejętności potencjalnego handlowca. Dla innych to bzdurna próba, która o niczym nie świadczy. A dla mnie? Uważam, że to wdzięczna zabaweczka, i chętnie urozmaicam nią swoje występy.

      – Jestem producentem bram garażowych – powiedziałem, kładąc laptopa na kolanach faceta w pinglach. – Sprzedaj mi to oprogramowanie.

      Odsunąłem się na kilka metrów. Przeszedłem się wzdłuż tablicy magnetycznej. Wyjrzałem przez rolety na parking. Wszystko po to, aby dać gościowi kilka sekund na przeczytanie opisu softu. I kilka następnych, żeby wyobraził sobie, jak się produkuje bramy garażowe. W końcu ponownie się zbliżyłem. Z rękoma splecionymi na piersi oparłem się o kant biurka.

      – To czołowy system ERP na rynku – zaczął okularnik, zerkając to na mnie, to na ekran. Znacznie dłużej i intensywniej na ekran. – Pomaga przedsiębiorstwom zarządzać wyrobami, podzespołami czy półfabrykatami. Dzięki niemu uprości pan procesy produkcyjne i łatwiej będzie mógł kontrolować jakość pracy maszyn. Poza tym…

      Facet dalej się produkował, ale ja już słyszałem tylko bla, bla, bla. Ten system bla, bla, bla… Umożliwia integrację z bla, bla, bla… Świetnie współpracuje z bla, bla, bla… Bełkot. Bezmyślnie skserowany z bezmyślnego opisu, nabazgranego dla producenta przez jakiegoś bezmyślnego tłuka z działu sprzedaży, marketingu albo chuj wie skąd.

      Kiedy facet się nieudolnie produkował, wyjąłem wibrujący telefon. Dostałem wiadomość.

       Skończyłem.

      Została wysłana z jakiegoś dziwacznego numeru, ale wiedziałem, że pochodzi od Chemika. Była w jego stylu: tak lapidarna, jak to tylko możliwe. Cała operacja zajęła mu około czternastu godzin. Byłem cholernie ciekawy, jak pozbywa się zwłok, ale przede wszystkim w jaki sposób udaje mu się utrzymać swoją profesję w tajemnicy. Przecież nawet na tym jego zadupiu kręcą się jacyś ludzie: kierowcy ciężarówek, budowlańcy, pracownicy zakładów produkcyjnych. Ktoś powinien widzieć, że co jakiś czas przywozi do swojej nory duże zafoliowane przedmioty, które już nigdy jej nie opuszczają. Ktoś powinien zauważyć dym unoszący się nad jego barakiem – zupełnie jak w Breaking Bad. Ktoś powinien wreszcie zainteresować się tym nerdem. I niewykluczone, że prędzej czy później ktoś to zrobi. Dlatego dobrze by było, gdybym wymyślił dla niego jakąś alternatywę, ale na razie nie zamierzałem wybrzydzać. Znalezienie Chemika traktowałem jak niekończącą się Gwiazdkę.

      – Dzięki temu narzędziu może pan…

      – Stop! – przerwałem okularnikowi i zerknąłem na zegarek. – Dwie minuty. Tyle czasu straciłeś na mówienie o rzeczach, które kompletnie mnie nie interesują. Ale przyjmijmy, że jeszcze się nie wściekłem i nie wyrzuciłem cię za drzwi. Kontynuuj.

      Facet przez kilka sekund bezmyślnie się na mnie gapił, po czym ponownie otworzył gębę.

      – To zupełnie unikatowy soft, który umożliwi panu analizę potrzeb materiałowych, zarządzanie zleceniami czy…

      Bla, bla, bla. Nie załapał. I pewnie już nie załapie.

      Kiedyś miałem więcej radochy ze szkolenia takich ciołków. Czułem się jak trener trzecioligowej drużyny, próbujący wydobyć z tłumu nieudaczników choćby jednego, który potrafi prosto kopnąć piłkę. Jak czarodziej zmieniający brzydkie kaczątka w księżniczki. Ale od pewnego czasu nie sprawiało mi to żadnej frajdy. To dlatego zacząłem szukać okazji inwestycyjnych. Dlatego umówiłem

Скачать книгу