Sprzedawca. Krzysztof Domaradzki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sprzedawca - Krzysztof Domaradzki страница 19
Miał. Zjeść burgera. Poleżeć na kanapie. Pobawić się z dziećmi. Pokodować. Zwalić konia. Wszystko było lepsze od tego, co zaproponowała.
– To nie jest robota dla dwojga – stwierdził, kręcąc głową.
– Na tym etapie nawet nie wiemy, czy w ogóle jest sens w tym grzebać. Byłoby miło, gdyby się okazało, że Renata przeszła załamanie po rozstaniu i na parę dni odcięła się od świata. Ale brzmi to mało prawdopodobnie. Dlatego musimy się sprężyć i jak najszybciej znaleźć dowód na to, że została uprowadzona. Wtedy Papszon przydzieli do tej sprawy całą armię.
– I raczej nikt z nas nie stanie na jej czele.
– Raczej nie. Ale o tym musiałeś wiedzieć, zanim wyskoczyłeś ze swoimi wynurzeniami. – Spiorunowała Olega wzrokiem. – Chodźmy po samochód. Nie chcę łazić wzdłuż tej jebanej rzeki do wieczora.
To był pierwszy z wielu zgrzytów w ich krótkiej zawodowej relacji.
* * *
– Co tak śmierdzi?
Karolina poruszyła nozdrzami niczym pies myśliwski. Rozejrzała się na boki. Podeszła nawet do okna, podejrzewając, że smród może pochodzić z zewnątrz, rozpylany z kamienic na Mokotowskiej albo ogródków i arkad na placu Zbawiciela.
– Nie przeszkadza ci to? – spytała.
– Nic nie czuję – stwierdziłem.
– Taki chemiczny zapach. Jak w szpitalu.
– Mam katar. Naprawdę nic nie czuję.
Karolina w końcu machnęła ręką. Uniosła kieliszek białego wina.
– Nieważne. Gratuluję oferty. Twoje zdrowie.
– Nasze – odparłem z uśmiechem i delikatnie stuknęliśmy się kieliszkami.
Karolina była moją dziewczyną. Tak, dziewczyną. Prawdziwą, nie żadnym wytworem wyobraźni. Ciemnowłosą pięknością o dużych piwnych oczach i świdrującym spojrzeniu. Efektowną, godną i bardzo reprezentacyjną. Czyli zupełnie nie w moim typie.
Choć może to i lepiej.
Poznaliśmy się mniej więcej dwa lata temu. Sądziłem, że chce wydębić ode mnie kasę. Rozkręcała start-up kosmetyczny i wiedziała, że od czasu do czasu inwestuję w raczkujące firmy. Przypuszczałem, że przez półtorej godziny będzie mi nawijać makaron na uszy, uśmiechać się zalotnie i rzucać powłóczyste spojrzenia. Że poszczuje trochę cycem i wyciągnie ode mnie sto tysięcy złotych. Ale Karolina nie chciała moich pieniędzy. Chciała mnie.
Do dziś nie wiem, czy powinienem się z tego cieszyć, ponieważ jej start-up okazał się hitem. Karolina pozyskała na jego rozwój około dziesięciu milionów złotych. W ciągu paru miesięcy pojawiła się we wszystkich gazetach i serwisach biznesowych. Wystąpiła na większości liczących się konferencji technologicznych w Europie Środkowo-Wschodniej. Zdobyła kilka branżowych nagród. A przede wszystkim jej firma zaczęła osiągać sensowne przychody i zbliżać się do progu rentowności. Gdybym wtedy dał Karolinie te sto tysięcy – choć nawet o to nie poprosiła – moje udziały byłyby już warte około miliona złotych.
– Przyjmiesz ją? – zapytała, bawiąc się kieliszkiem.
– Nie mam pojęcia. Nawet nie wiem, czy mogę ją traktować poważnie. Poza tym żeby w ogóle być w grze, muszę załatwić przejęcie dla Clouda. Solski powiedział, że to moje zadanie rekrutacyjne.
– To akurat nie powinno być trudne.
– Różnie z tym może być.
– Firmy chmurowe zakładają mózgowcy z polibudy, a nie uparci Janusze Biznesu. Jakoś się dogadacie.
Potrząsnąłem głową.
– Bez względu na to, po którą spółkę sięgniemy, będzie to firma rodzinna. A z nimi zawsze są problemy. Takie deale często generują bardzo niezdrowe emocje.
Karolina kwaśno się uśmiechnęła. Pewnie przypomniała sobie, jak jej ojciec musiał sprzedać wielohektarowe gospodarstwo, ponieważ żadne z jego czworga dzieci nie miało ochoty go prowadzić. Najbardziej liczył na Karolinę, która od dziecka była przedsiębiorcza. I chyba jako jedyna z rodzeństwa nie nienawidziła starego. Ale ona zakochała się w nowych technologiach i kosmetykach. Nie zamierzała babrać się w gnoju. Nie zamierzała wracać na kujawską wieś. Nie zamierzała wieść życia, które ktoś dla niej zaprojektował.
Zuch dziewczyna.
– Jaki on jest? – zapytała.
– Solski? – Zastanowiłem się przez chwilę. – Zasadniczy. Konkretny. Bystry. Wzbudza respekt.
– Mógłbyś pracować pod kimś takim?
– Nie wiem. Do tej pory pracowałem wyłącznie pod idiotami. To oczywiście ma pewne minusy, ale jest stosunkowo proste.
– Powiedział, co konkretnie miałbyś robić?
– Chce, żebym został jego prawą ręką. Zakładam, że potrzebuje kogoś, kto będzie kwestionował jego pomysły.
– Albo wręcz przeciwnie. Może potrzebuje bystrego gościa, który będzie subtelnie lizał go po jajach, a potem zgrabnie sprzedawał innym jego wizje.
Lubiłem spotykać się z Karoliną. Była jedną z niewielu osób, z którymi dobrze mi się rozmawiało. Właściwie o wszystkim. Ale głównie o biznesie. Nie miała doświadczenia tych wszystkich gogusiów z McKinseya, Baina czy BCG. Nie potrafiła szyć ładnych prezentacji i stawiać tabelek w Excelu. Nie mówiła językiem dzieciaków wykształconych na London School of Economics czy University College London – choć kilku takich ściągnęła do swojego zespołu. Ale znała się na ludziach. Miała intuicję, która jest niezbędna do względnie bezpiecznego pływania w odmętach biznesu. I dlatego nie bałem się konsultować z nią decyzji.
A poza tym dobrze jest mieć kogoś takiego u boku. Pamiętacie, jak mówiłem, że ludzie ze szczytu najchętniej spotykają się z celebrytkami, znanymi dziennikarkami albo kontrowersyjnymi dziedziczkami fortun? Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, kiedy osiągniesz sukces, chcesz się zadawać z ludźmi, którzy są na tym samym poziomie co ty. Z biznesmenami, politykami lub sportowcami, których powodzenie zawodowe wywindowało na irracjonalnie wysoki poziom pewności siebie. Z ludźmi napędzającymi się wiarą, że są w stanie podbić świat. A po drugie, tego typu kobiety są świadectwem statusu. I to najważniejszym z możliwych. Są jak porsche, ferrari i lambo skumulowane w jednej gigantycznej maszynie. Jak rolex i patek philippe na jednym nadgarstku. Jak przedłużenie fiuta.
Dlatego trzeba się z nimi spotykać w takich miejscach jak to: w zlokalizowanej w sercu Warszawy restauracji, której francuski szef stara się o gwiazdkę Michelin. Z ultranowoczesnym industrialnym wnętrzem, zaprojektowanym przez jakiegoś designerskiego fafarafę. Z wymuskanymi kelnerami, którzy z murzyńską służalczością nadskakują klientom.