Sprzedawca. Krzysztof Domaradzki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sprzedawca - Krzysztof Domaradzki страница 14
– Zakupy.
– A w czym je niosły?
– W reklamówkach.
– W torbach z Żabki. A gdzie my jesteśmy?
– W banku.
Pokręcił opuszczoną głową.
– Nie w pierwszym lepszym banku. Nasi klienci to ludzie ze szczytu łańcucha pokarmowego. Przedsiębiorcy, menedżerowie i celebryci. Pięć procent najlepiej zarabiających Polaków, którzy prowadzą u nas grube rachunki i biorą milionowe kredyty na budowę apartamentów w Wilanowie albo domów na Mazurach. Te wszystkie czujniki, hostessy i świecidełka nie są dla mnie, tylko dla nich. Mają się tu czuć wyjątkowo. Jak pasażerowie lotu na Marsa. A żeby tak było, jakieś tępe siksy nie mogą tu paradować z siatkami ze spożywczego.
Choć całe zajście wyglądało jak scenka z podręcznika wzorowego mobbera, Solskiemu trudno było odmówić racji.
– To było konieczne? – zapytałem.
– Zdecydowanie.
– I te dziewczyny już nie wrócą do pracy?
– Nie. Znają reguły. Nigdy nie daję drugiej szansy.
Jak wygląda gabinet jednego z najbogatszych ludzi w Polsce? Ano z pewnością nie tak, jak to sobie wyobrażacie.
Owszem, jest mnóstwo bogaczy, którzy trzymają w biurach obrazy Marka Rothko (bo uważają się za mecenasów sztuki), czaszki botswańskich wojowników i starochińskie wazy (bo uważają się za podróżników lub pasjonatów historii) albo złotą porcelanę i marmurowe posągi (bo są reliktami szczęśliwie minionej epoki). To próżni szpanerzy, którzy weszli do biznesu dla pieniędzy, sławy i blichtru.
Tacy jak Jacek Solski – niemający w gabinetach nic nadzwyczajnego, za to utrzymujący w nich nienaganną czystość – stanowią rzadkość. Oni nie walczą o pieniądze, lecz o coś znacznie istotniejszego. O władzę. O rząd dusz. O to, by znaczyć więcej niż ich koledzy w branży. By znaczyć więcej od polityków. By robić dokładnie to, na co mają ochotę.
Tacy jak Solski mają w dupie podróże do Dżibuti, drogie alkohole czy starożytne wazy.
Tacy jak Solski od razu przechodzą do rzeczy.
– Chcę, żebyś dla mnie pracował.
Wypowiedział te słowa, zanim zdążyłem się dobrze rozsiąść.
– Dziękuję. Bardzo mi to schlebia.
– Jak wygląda twój zakaz konkurencji?
– Jeżeli nie planujesz budowy informatycznego imperium, możemy zacząć nawet od jutra.
Solski dłubał w telefonie, odkąd wsiedliśmy do windy. Dopiero teraz odłożył go na biurko i całkowicie skupił się na mnie.
– Masz dar – oznajmił. – Ludzie wierzą w to, co mówisz. Bez względu na to, czy zachęcasz ich do pójścia na siłownię, kupna oprogramowania czy do skoku z mostu.
Uśmiechnąłem się.
– Tego ostatniego jeszcze nie próbowałem.
– Ale wiesz, czym by się to skończyło?
– Wiem.
– To dobrze. Trzeba znać swoją wartość.
Do gabinetu weszła asystentka, przyniosła tacę z napojami. Postawiła ją na stole, po czym bezdźwięcznie się ulotniła. Solski pociągnął łyk espresso, nie spuszczając ze mnie wzroku. W jego laserowym spojrzeniu ciekawość mieszała się z intensywnością i wnikliwością. I zadziwiająco przypominała nienawiść. Tę, którą przed walką zieją do siebie bokserzy mający przez kolejne pół godziny okładać się po mordach. Byle celniej. Byle mocniej. Byle boleśniej. Byleby wygrać.
Słyszałem sporo anegdot na temat Solskiego. Najbardziej zapadły mi w pamięć historie opowiadane przez jego pierwszą żonę, byłą modelkę i gwiazdę telewizji (ludzie formatu Solskiego często spotykają się wyłącznie z takimi laskami – jeszcze do tego wrócimy). No więc ta dziunia – przyjmijmy, że ma na imię Kasia – wyznała w jednym z kolorowych pisemek, że Solski sypiał najwyżej trzy godziny dziennie. Kiedy ona wstawała o piątej, aby się przygotować do opowiadania w telewizji śniadaniowej o diecie wegańskiej albo jakimś innym gównie, on już był na nogach. Wystrojony w garnitur, po śniadaniu, naładowany endorfinami po porannej rundzie na bieżni.
Poza tym Solski nigdy nie rozmawiał z nią o pracy. Wracał do domu i na pytanie: „Jak ci minął dzień?” odpowiadał: „Dzień jak co dzień”. Dopiero z mediów się dowiadywała, że jej mąż właśnie stracił lub zyskał dwieście milionów złotych. Podobno dlatego się rozstali. Kasia nie była w stanie choćby szczątkowo go poznać. Przez kilka lat żyła z facetem, o którym praktycznie nic nie wiedziała.
– Nie wyjaśniłeś, co miałbym robić – zauważyłem.
– To dla ciebie takie ważne? Wiedzieć, co przyniesie jutro?
– Znam strukturę twojego holdingu. Wiem, kim są dyrektorzy sprzedaży w poszczególnych firmach. Nieźle sobie radzą, zważywszy na okoliczności, w jakich przyszło im działać.
– Tak uważasz?
– „Nieźle” nie znaczy „świetnie”.
Kiedy Solski posłał mi kolejny bezkształtny uśmiech, zacząłem odgrzebywać w pamięci wszystkie niesprzyjające okoliczności, jakie uderzyły w jego biznesy: podatek bankowy, zakaz handlu w niedzielę, kłopoty z frankowiczami, aferę GetBacku, awanturę z Komisją Nadzoru Finansowego, słabość GPW. Większość biznesmenów po takiej serii kryzysów już dawno zniknęłaby z rynku. Tymczasem majątek Solskiego skurczył się ledwie o trzydzieści procent.
– Nie zamierzam wymieniać szefów sprzedaży – powiedział. – Potrzebuję kogoś, kogo do tej pory nie miałem u swojego boku.
– Czyli?
– Prawej ręki. Kogoś, kto pomoże mi zarządzać holdingiem, nie piastując w nim oficjalnie żadnej poważnej funkcji. Wszechmocnego ducha, który będzie doglądał moich interesów.
Nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi. Imperium Solskiego funkcjonowało w bardzo klarowny sposób. To on, jako szef rady nadzorczej Solski Holding, sprawował realną władzę nad spółkami, które zbudował. Pod nim był prezes holdingu, który bardziej pełnił funkcję rzecznika prasowego niż prawdziwego lidera biznesu, oraz szefowie poszczególnych spółek. Solski motywował swoich najważniejszych ludzi siedmiocyfrowymi rocznymi pensjami, w znacznej mierze uzależnionymi od wyników, oraz niewielkimi pakietami udziałów w poszczególnych biznesach, co przy skali jego działalności oznaczało wirtualne miliony. Zbudował armię robotów – wykształconych na najlepszych polskich, brytyjskich i amerykańskich uczelniach, mających doświadczenie z banków inwestycyjnych w londyńskim City, zapierdalających