Sprzedawca. Krzysztof Domaradzki

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sprzedawca - Krzysztof Domaradzki страница 18

Автор:
Серия:
Издательство:
Sprzedawca - Krzysztof Domaradzki

Скачать книгу

      Do tej pory trzykrotnie korzystałem z jego usług. Za pierwszym razem pozwolił mi jedynie przetransportować zwłoki na drugi koniec miasta – ma niewielką działkę w przemysłowej części Włoch, schowaną przed cywilizacją za torami kolejowymi, centrami handlowymi i wielkimi magazynami. Zaparkowałem na tyłach niewielkiego baraku, otworzyłem bagażnik, a on zajął się resztą. Za drugim razem wyglądało to podobnie. Ale przy kolejnej okazji powiedział, abym pomógł mu przenieść ciało do jednego z dwóch budynków. Gdy tylko to zrobiłem, wyprowadził mnie za drzwi i odprawił do domu.

      Przy czwartej okazji sam pozwoliłem sobie na więcej. Czułem, że możemy nieco zacieśnić znajomość, skoro organizujemy akcję za dnia, pozorując wywożenie mebli. Dlatego gdy wnieśliśmy ciało do środka, momentalnie klapnąłem na krześle, udając, że muszę odsapnąć. Chemik zmierzył mnie surowym spojrzeniem, ale nie odezwał się słowem.

      – Nie potrzebujesz pomocy? – zapytałem.

      – Pracuję w pojedynkę.

      – Mam na myśli przygotowanie ciała. Rozpakowanie, ułożenie na stole, takie tam.

      – Pracuję w pojedynkę – powtórzył.

      Słysząc jego podenerwowany ton, na wszelki wypadek uniosłem dłonie w obronnym geście. Cholera wie, jak ktoś taki może zareagować. A nuż jego zwoje splączą się na tyle niefortunnie, że zamiast mi pomóc, obedrze mnie ze skóry i wywiesi przed domem. Albo nafaszeruje mnie jakimś świństwem, aby sprawdzić możliwości ludzkiego organizmu. Albo… zresztą nieważne. Po prostu lepiej go nie wkurwiać.

      Chemik wyszedł na zewnątrz i po chwili zniknął w sąsiednim budynku. Wykorzystałem ten moment, aby rozejrzeć się po izbie. Kwadratowe pomieszczenie, cuchnące jak męska szatnia, miało zakratowane okno. Przy nim stały biurko z laptopem, kosz na śmieci wypełniony opakowaniami po czipsach, batonach i chińskich zupkach, a także krzesło, na którym siedziałem. Do przeciwległej ściany przylegała solidnie zużyta kanapa. Był jeszcze niewielki stolik, na którym zmieściły się mikrofalówka oraz czajnik. I to tyle. Żadnych gadżetów, pamiątek, dupereli. Chemik nie potrzebuje wiele do szczęścia.

      Domyślam się, co robi ze zwłokami. Jestem niemal pewien, że wkłada je do wanny (albo dołu), zalewa jakimś osobliwym roztworem (albo kwasem) i czeka, aż się rozpuszczą. Następnie pozbywa się resztek. Mam nadzieję, że robi tylko tyle. Że w jego wykonaniu pozbywanie się zwłok sprowadza się wyłącznie do usuwania skutków zbrodni. Że wszystko odbywa się zgodnie z instrukcją, którą każdy w wyobraźni przypisuje do tej usługi. Ale mając na uwadze, że Chemik spędza ze zwłokami sporo czasu w samotności, że niechętnie opowiada o swoim fachu, że bierze za to śmiesznie mało kasy, że jest zgniłym trollem, który nie ma i raczej nie poszukuje dziewczyny, obawiam się, że może być inaczej.

      Wiecie, co mam na myśli.

      Po mniej więcej minucie wrócił ze skrzynką na narzędzia. Wyjął kieszonkowy nóż, wysunął ostrze i zaczął rozcinać folię. Kiedy się z nią uporał, rozprostował zwłoki, układając je na podłodze tak, jakby się relaksowały po sesji jogi.

      – Chcesz się pożegnać? – zapytał, a widząc moje zdziwione spojrzenie, dodał: – Niektórzy tak robią.

      Pożegnać? Żegnałem się z nią długo, czule i namiętnie, zanim stała się zimnym workiem kości.

      – Pewnie – odparłem z radością, jakby mnie ktoś częstował żelkami.

      – To zrób to teraz. A potem zostaw pieniądze pod drzwiami i spierdalaj.

      Spojrzałem na Chemika, kiwnąłem głową, a następnie stanąłem nad zwłokami. Patrząc na sine ciało Renaty, z którego niechcący utoczyłem życie, czułem się niezręcznie. Znacie ten rodzaj niezręczności z pogrzebów albo wizyt na cmentarzach. Kiedy stajecie nad czyimś grobem, wiedząc, że powinniście odnotować to zdarzenie w jakiś uduchowiony sposób. Przeprowadzając endogeniczny monolog, mistyczną konwersację ze zmarłym albo chociaż klecąc na szybko jakiś bon mot, który będzie pasował do sytuacji. Ale zamiast tego nie możecie przestać ziewać, zastanawiacie się, co zrobicie na obiad, w co się ubierzecie do roboty albo czy na pewno dobrze podtarliście dupę w cmentarnym toi toiu. Uduchowienie na poziomie ameby.

      Po mniej więcej trzydziestu sekundach przestałem się gapić na trupa i zastosowałem się do polecenia Chemika: wróciłem do samochodu, zostawiłem pod drzwiami worek z pieniędzmi i spierdoliłem z tego zadupia.

      * * *

      Powiedzieć, że nad Wisłą do niedawna był chuj, dupa i kamieni kupa, to jak nie powiedzieć nic. Niegdyś duma stolicy, otoczona plażami i szkołami pływackimi, uwielbiana przez żeglarzy i kajakarzy, pełna statków kursujących między Gdańskiem a Warszawą, po upadku komuny z jakiegoś powodu zamieniła się w martwą rzekę. Ale na szczęście ktoś w końcu pojął, że drzemie w niej wielki potencjał i że warto jej przywrócić blask. Na szczęście warszawiakom starczyło rozumu, żeby postawić w jej sąsiedztwie Stadion Narodowy i Centrum Nauki Kopernik, żeby wyremontować Port Czerniakowski, żeby wskrzesić plaże, bulwary, barki i kluby. Na szczęście oprócz fanów sportów wodnych nad Wisłę tłumnie wypełzła także najebana młodzież.

      Na szczęście dla mnie. I na nieszczęście dla Marii i Olega.

      – Nie ma szans, żebyśmy tu coś znaleźli – zawyrokował Ukrainiec.

      Policjantka spojrzała na niego, jakby chciała go za coś opieprzyć. Choćby za brak wiary. Ale zamiast tego smętnie pokiwała głową.

      – Co proponujesz? – zapytała.

      Oleg wzruszył ramionami. Przeszli ponadtrzykilometrowy odcinek dzielący Centrum Nauki Kopernik i Port Czerniakowski, zahaczając po drodze o wszystkie napotkane lokale. Wypytywali o Renatę właścicieli nadwiślańskich przybytków, barmanów i ludzi z obsługi. Nie dowiedzieli się niczego. Absolutnie niczego. Jedynie potwierdzili to, czego byli pewni. Że każdego tygodnia przewijają się tam dziesiątki blondwłosych dwudziestoparolatek. Z reguły atrakcyjnych. Z reguły solidnie nawalonych. Z reguły w towarzystwie facetów.

      – Możemy przejść na drugą stronę rzeki i pokonać podobną trasę, wypytując wszystkich napotkanych po drodze ludzi o Renatę – powiedział Oleg.

      – Albo?

      – Albo możemy uznać, że to szukanie igły w stogu siana, i dać sobie spokój. – Podniósł się z betonowych schodów i odkleił mokrą koszulę od ciała. – Nawet jeśli tu była, to się tego nie dowiemy. A przynajmniej nie w ten sposób.

      Maria pokręciła głową.

      – Cały dzień psu w dupę.

      Oleg zerknął na zegarek, a potem na sznur samochodów sunących w górze mostem Łazienkowskim.

      – Jest siedemnasta. Ludzie wychodzą z roboty. Proponuję wziąć z nich przykład. Jeśli chcesz, możemy jeszcze coś przekąsić. Znam fajny lokal w Porcie Czerniakowskim. Podają tam niezłe burgery. Moglibyśmy się rozłożyć na leżakach i popatrzeć, jak ludzie śmigają na wake’u. Dobrze nam to zrobi.

      Maria spojrzała na Olega. Nie była pewna, czy wie, czym jest wake. Ani czy w ogóle ma ochotę cokolwiek

Скачать книгу