Cień na piasku. Krzysztof Beśka

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Cień na piasku - Krzysztof Beśka страница 4

Cień na piasku - Krzysztof Beśka

Скачать книгу

się. Nie mógł przecież zostawić interesu bez dozoru. A może to jakaś podpucha, a ten facet chce go stąd wyciągnąć? Po chwili jednak obaj zniknęli na zapleczu sklepu.

* * *

      Siedział na ławce jakieś pięćdziesiąt metrów od wejścia do pasażu handlowego i patrzył na kobietę z dwójką dzieci. Chłopiec, który był mniejszy, płakał. Chyba, bo z tej odległości trudno było to ocenić. Dziewczynka coś mówiła matce.

      Ulicą przejechał tramwaj. Gdy ponownie odsłonił widok, matki z dziećmi już nie było.

      – Hej! – siedzący na ławce usłyszał krzyk, a po chwili gwizd.

      To Patyk. Stał przed wejściem do pasażu. Trzymał w rękach jakąś skrzynkę. Przywoływał go ruchami głowy.

      Wstał z ławki i obciągnął spodnie, których nogawki przykleiły się do skóry. Wciąż się pocił, co było dziwne, bo temperatura nie przekraczała dziesięciu stopni.

      – Już idę, idę – mruknął w odpowiedzi na kolejny gwizd.

      Przeczekał, aż przejadą dwa samochody, po czym przeskoczył jezdnię.

      – Ruchy, Nowy! – fuknął gniewnie Patyk. – Nie płaci ci się za siedzenie.

      – Dobrze już, dobrze. Jestem.

      – Trzymaj. – Wcisnął mu do rąk pudło.

      – Co to jest?

      – Zobaczysz – wyjaśnił zdawkowo tamten, po czym na powrót zniknął za drzwiami.

      Mężczyzna ostrożnie postawił pudło na ziemi. Znów bolała go głowa. Zaczęło się, jak siedział u tej starej kobiety, która częstowała go szarlotką i herbatą. Pewnie łeb rozbolał go od tego, co mówiła. I nie mogła przestać! Poprosił o tabletkę, oczywiście zaraz mu ją podała.

      – Chyba domyślam się, do czego te skrzynki – mruknął sam do siebie.

      Pięć minut później siedzieli w starym dostawczym fiacie. Skrzynki do przewozu małych zwierząt – Patyk kupił cztery – nie zajmowały nawet dziesiątej części powierzchni.

      – Co dobrego? – Szczerbaty spojrzał z ukosa na siedzącego na miejscu pasażera mężczyznę, którego nazwał Nowym. – Nie wyglądasz za dobrze. Kac cię jebie?

      – Boli mnie głowa.

      – Zachlałeś wczoraj z Cześkiem?

      – Nie. Skąd.

      – Przede mną nie musisz udawać. Prokuratorem nie jestem. Ani proboszczem. A Czesiek nie lubi pić sam, wszyscy to wiedzą. I mało też nie może. To jak? Było coś wczoraj?

      Nowy wzruszył ramionami. Na szczęście Patyk nie naciskał, bo musiał skupić się na drodze. Wyjechali już na dwupasmową arterię, do tego zbliżał się czas popołudniowych powrotów, więc było tłoczno. Zmierzali w stronę rogatek miasta. I co chwila musieli się zatrzymywać.

      – Kurwa ich mać! – zaklął kierowca, po raz kolejny naciskając na hamulec. – Jakby się sprzysięgli. Jedna droga tylko jest, żeby wyjechać z tego zasranego miasta?!

      Ostatnie pytanie wykrzyczał przez otwarte okienko w stronę mijających ich na sąsiednim pasie samochodów. Nikt mu nie odpowiedział. Nikt też najpewniej nie usłyszał jego słów.

      – Sąsiedni pas zawsze jest szybszy. Stara zasada, co nie? – rzucił ni to do siebie, ni to do pasażera. – Nie wytrzymujesz, w końcu zmieniasz pas, bo kto lubi stać w korkach. I wtedy ten, który opuściłeś, jakoś cudownie przyspiesza…

      Nowy znów nic nie odpowiedział. Patrzył nieruchomym wzrokiem w boczną szybę. Tymczasem Patyk najwyraźniej się nakręcał.

      – Każdego dnia to samo. Rano w jedną stronę, wieczorem w drugą. Gdybym tak miał zapierdalać codziennie pięćdziesiąt kilometrów do roboty i z powrotem, to chyba bym se w łeb od razu strzelił. Ale jak chcą, proszę bardzo. Miasto im się nie podoba. Przyjechać, swoje gówno i smród zostawić, a po fajrancie do domciu. Na łono natury. Buraki zasrane!

      Zamilkł wreszcie. W tym samym momencie nad jezdnią zapaliło się zielone światło. Ruszyli, tym razem powoli, niemal dostojnie. Skrzyżowanie, krytyczny punkt wylotówki z metropolii i przyczyna korka, było już przecież tylko złym wspomnieniem.

      – Nawet nie tak źle. Piętnaście minut. – Kierowca spojrzał z zadowoleniem na zegarek. – Przed zmrokiem będziemy na miejscu. Nie lubię jeździć o szarówce, wiesz, Nowy? Czasem wolę poczekać, aż zrobi się zupełnie ciemno.

      – Uhmm.

      – A, nie mówiłeś mi jeszcze, jak było na… zakopkach?

      – Gdzie? – Mężczyzna oderwał wzrok od bocznej szyby fiata, za którą coraz szybciej przesuwały się drzewa i niskie budynki; kilka chwil wcześniej minęli tablicę z przekreśloną nazwą miasta.

      – No, na pogrzebie – zarechotał Patyk, ukazując ubytki w uzębieniu. – Mówiłeś przecież, że się wybierasz.

      – Zgadza się. Byłem.

      Przez chwilę milczeli. Kierowca włączył lewy kierunkowskaz, zredukował bieg i wcisnął gaz, by wyprzedzić jakiegoś marudera. Gdy wrócił na swój pas, podjął wcześniejszy temat.

      – I jak? Wszystko się udało? – dopytywał.

      – Ksiądz się pomylił – przypomniał sobie Nowy.

      – Pogrzeby pomylił?

      – Nie. Imię zmarłej.

      – Eee, to nic takiego! – Patyk oderwał prawą rękę od kierownicy i machnął nią lekceważąco. – Ty wiesz, ile taki ksiądz ma dziennie pogrzebów, ślubów czy chrzcin? I weź tu zapamiętaj wszystkie imiona. Mówią, że to nieroby. A to według mnie jeden z najtrudniejszych zawodów.

      Nowy spojrzał na niego zezem.

      – Ważne, że mu się pogrzeb ze ślubem nie pomylił – ciągnął ze swadą kierowca. – Choć odwrotnie pewnie by było gorzej. Pomyśl, stoisz jako pan młody przed ołtarzem i nagle słyszysz: „spoczywaj w pokoju”. Choć jak tak na niektóre panny młode spojrzeć…

      Fiat zwolnił, rozległ się dźwięk kierunkowskazu przypominający tykanie zegara. Skręcili w prawo. Kilka skrzynek przesunęło się po podłodze. Koła auta zachrzęściły na żwirze. Nowy usiłował dostrzec nazwę miejscowości na drogowskazie, jednak było już na to za późno.

      – Jeszcze dwa kilometry i jesteśmy na miejscu – mruknął Patyk, odpowiadając, choć tylko po części, na niezadane pytanie.

      Dziesięć minut później furgonetka wjechała na ogrodzony teren. Szczerbaty zaparkował przed drzwiami domu, którego spadzisty dach rysował się wyraźnie na tle łuny zachodu. Gdzieś blisko ujadał pies, czemu towarzyszyło podzwanianie łańcucha o drewnianą ścianę budy.

      – Zostań

Скачать книгу