Cień na piasku. Krzysztof Beśka

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Cień na piasku - Krzysztof Beśka страница 7

Cień na piasku - Krzysztof Beśka

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      Arek przedstawił tamtego jako nowego współpracownika. Nie wymienił żadnego imienia ani nazwiska, więc mówili na niego po prostu „Nowy”. Zaczął chodzić z nimi na robotę, odzywał się mało, wykonywał skrupulatnie wszystkie polecenia. Nawet najgorszą robotę.

      Prywatnie rozmawiali tyle, o ile. Gdy go o coś pytali, zasłaniał się niepamięcią. Myśleli, że pewnie nie pamięta, bo nie chce. Sami często to mieli, choćby wtedy, gdy rozmawiał z nimi dzielnicowy. Tylko Czesiek wiedział, że ta przykra przypadłość mogła być spowodowana pobiciem. Ale nikomu o tym nie powiedział. Raz, gdy znalazł się z Nowym sam na sam, próbował go podpytać. Wiedział przecież więcej od innych. Nowy nie pamiętał jednak parku, gdzie go znaleźli, ani tego, co się tam wydarzyło. Tak przynajmniej twierdził.

      – Tak, dziwny jakiś – mruknął Czesiek, po czym wstał od stołu.

      – Ale skuteczny, nie zaprzeczysz – wtrącił Patyk.

      – To prawda.

      Czesiek pozbierał szkło ze stolika i skierował kroki w stronę kuchni.

      – Przyniesiesz jeszcze butelkę? – dobiegł go głos gościa.

      – Przecież wiesz, że mamy dziś robotę – odpowiedział z przyganą.

      – Wiem, wiem. Tak tylko zapytałem.

      W tej samej chwili rozległ się krzyk z głośników. Nasi strzelili pierwszego gola.

* * *

      – A, to pan? Przestraszyłam się…

      Mężczyzna wyglądał na zakłopotanego.

      – Przepraszam. Nie miałem takiego zamiaru – rzekł cicho.

      – Niech pan wejdzie, proszę! – Maria szerzej otworzyła drzwi.

      – Trochę późno – próbował się jeszcze krygować, jednak przekroczył próg mieszkania. – Chciałem tylko sprawdzić, czy wszystko u pani w porządku. Zadzwoniłbym, ale nie znam numeru.

      Zamknęła drzwi, przekręciła kółko patentowego zamka. Dopiero po tym odpowiedziała:

      – Prawie już nie używam stacjonarnego telefonu. Kiedyś to był luksus, dziś tylko kłopot. Bez przerwy dzwonią z jakimiś ofertami, reklamami. A ja sama nie mam już do kogo…

      Weszli do salonu. Gość jednym spojrzeniem ogarnął pomieszczenie. Nic się nie zmieniło od chwili, gdy wyszedł stąd kilka godzin temu. Tylko na stole leżały karty.

      – Napije się pan czegoś? – zapytała Maria.

      – Naprawdę nie chciałbym przeszkadzać…

      – To żaden kłopot. I wcale nie jest jeszcze tak późno. Kiedyś dopiero o tej porze zaczynało się życie towarzyskie. To czego się pan napije? Kawy, herbaty? A może czegoś mocniejszego? Mam dobry koniaczek.

      – Wystarczy herbata.

      Usiadł w tym samym miejscu, w którym siedział wcześniej. Przyjrzał się rozłożonym kartom.

      – A wie pan, że czuję się już dobrze – zawołała z kuchni Maria. – Tam na cmentarzu to była tylko chwilowa niedyspozycja. Tyle emocji.

      Ledwo skończyła mówić, rozdzwonił się telefon. Sygnał był równie drażniący, jak bicie ściennego zegara. Aparat ustawiony był na małym stoliczku, tuż przy drzwiach salonu.

      – Na pewno znów jakaś reklama – powiedziała Maria, wycierając dłonie w ściereczkę. – Halo? Tak?

      Przez chwilę nasłuchiwała w skupieniu, marszcząc brwi, by za chwilę wysoko je unieść.

      – Nie… nie rozumiem – powiedziała.

      Chwilę trwała ze słuchawką przy uchu, po czym nagle odrzuciła ją, jakby ta zaczęła parzyć. Zbladła, zachwiała się, chwyciła futryny. Widząc to, mężczyzna zerwał się z fotela, chwycił starszą panią pod ramię dokładnie tak samo, jak nad grobem jej sąsiadki.

      – Znów się zaczyna, Boże – jęknęła.

      – To oni?

      Skinęła głową. Może jeszcze parę dni temu powtórzyłaby niemal słowo w słowo, co usłyszała w słuchawce telefonu. Oczywiście tylko to, co nadawało się do powtórzenia publicznie. Ale dzisiaj nie miała na to siły. I wcale nie czuła się lepiej, nie ma co okłamywać siebie i innych.

      – Znów pani grozili? – chciał wiedzieć.

      Potwierdziła niemo.

      – Może powinniśmy zadzwonić na policję? Namierzyliby numer.

      Tym razem zdecydowanie pokręciła głową.

      – Obawiam się, że to na nic – powiedziała szeptem. – Oni mają znajomości nawet w policji. Mówiłam panu, są zdolni do wszystkiego…

      Pomógł jej dojść do kanapy. Usiadła, odchyliła głowę na oparcie. Oczy miała przymknięte. On tymczasem zwilżył zimną wodą ściereczkę, złożył ją na pół i powstały w ten sposób kompres przyłożył starszej pani do czoła.

      Tyle mógł zrobić. Nie siadał już, jakby za chwilę miał zamiar opuścić pokój i mieszkanie. Maria chyba to wyczuła. Otworzyła oczy i zdjęła kompres z czoła.

      – Wiem, że proszę o wiele, ale… – przerwała, zamachała niezdarnie rękami, jakby chciała odpędzić namolną muchę. – Przepraszam, ma pan swoje życie, obowiązki, rodzinę. Pewnie na pana czekają, denerwują się. Kogo obchodzi jakaś stara…

      – Boi się pani, że ktoś może tu przyjść? – zapytał.

      – Tak.

      – I chce pani, żebym został?

* * *

      Schody są strome, zakręcają w prawo. Intensywnie pachną mokrym drewnem. Prawdopodobnie ktoś je niedawno umył ryżową szczotką, może nawet zrobił to na klęczkach, wykonując robotę ponad siły. Dlatego zastanawiam się, czy iść dalej. Zatrzymuję się, przyciskam dłoń do powierzchni poręczy. Jest zimna.

      W tej samej chwili z góry dobiega głos. Głos jest wibrujący, wysoki. Przede wszystkim jednak znajomy.

      – Czy to ty?

      – Tak, to ja – odpowiadam.

      – To chodź już, chodź. Czekam na ciebie od godziny.

      Idę. Czuję się usprawiedliwiony. Staram się stąpać po dwa stopnie naraz, omijać mokre plamy. Nie jest to dla mnie kłopot, nie wymaga specjalnego wysiłku. Tylko poręcz, której wciąż się trzymam, lekko się chybocze.

      Docieram na miejsce. Drzwi są uchylone, zapraszają do wejścia. Szparę wypełnia słoneczny blask, dzieli na pół leżącą przed progiem słomiankę w kolorze jakiegoś leśnego, martwego zwierzęcia; wspinam się bezszelestnie

Скачать книгу