Cień na piasku. Krzysztof Beśka

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Cień na piasku - Krzysztof Beśka страница 5

Cień na piasku - Krzysztof Beśka

Скачать книгу

raz trzeci był z Patykiem w trasie. Określenie było może przesadzone, ale polubił je, bo pachniało światem i przygodą. Za każdym razem przewozili jakieś pudła, większe lub mniejsze, za to ciężkie. Rolą Nowego było przenieść wszystkie do fiata, a potem wynieść. No i jak dotąd nie opuszczali miasta. Dziś stało się to po raz pierwszy. Za to Patyk był jakiś rozmowniejszy, skłonny do żartów, bo wcześniej prawie ze sobą nie rozmawiali.

      Burek przestał ujadać. Pewnie reagował na ruch. Zacznie od nowa, gdy kierowca wróci albo na podwórko przyjedzie ktoś nowy z pola lub – jak oni – z miasta. Przez okienko z opuszczoną do połowy szybą do uszu siedzącego dobiegły inne odgłosy: jakaś muzyka, strzęp rozmowy. Gdzieś wyżej niósł się pomruk nabierającego wysokości samolotu. Jadąc tu, widzieli jeden lecący tak nisko nad ulicą, że można było dostrzec światła w okienkach.

      – Dobrze, żeście przyjechali, bo już nie miałem ich czym karmić – od strony domostwa doszedł starczy głos.

      – Im bardziej wygłodzone, tym lepsze – zaśmiał się Patyk.

      – Też prawda.

      Nowy nie dosłyszał nic więcej, bo pies znów zaczął szczekać. Wydawało się jednak, że robi to z mniejszym gniewem i zajadłością. Teraz widział przecież swojego pana. Pan trzymał go co prawda bez przerwy na uwięzi, kija nie żałował, karmił marnie, ale pewnie i to nie było w stanie osłabić psiej miłości. Nowy poczuł z tym kundlem, którego nawet nie widział, dziwną solidarność.

      – Zamknij wreszcie mordę! – krzyknął gospodarz na psa, ten zaś momentalnie zamilkł. – Macie skrzynki?

      – W samochodzie – odpowiedział Patyk.

      – No to chodźmy.

      – Nowy, nie śpij! – Kierowca, który wcześniej oszczędził drzwiom fiata, teraz odbił sobie uderzeniem pięścią w blachę karoserii.

      – Nie śpię.

      – Przypomniałeś sobie coś? – Patyk mrugnął porozumiewawczo okiem do gospodarza.

      Chwila ciszy.

      – Nie – odpowiedział wreszcie pomocnik.

      – To łap się za skrzynki i chodź.

      Chwilę później szli w kierunku jednego z budynków gospodarczych. Nowy wyjrzał zza niesionych przed sobą pojemników. Cień gospodarza, tak jak przed paroma chwilami jego dom, rysował się na tle pomarańczowego nieba. Dziadek szedł przekrzywiony ku lewej stronie, utykał.

      – Jeszcze rok, dwa, i sprzedam to wszystko w cholerę – wysapał.

      – Nie szkoda? – chciał wiedzieć Patyk.

      – Tylko patrzeć, jak tu miasto przyjdzie. Lepiej, żeby ktoś się jeszcze tą ciszą nacieszył.

      – Może i tak.

      – A ja tego nie oglądał – dokończył stary. – No, jesteśmy na miejscu. Daj no pan pierwszą skrzynkę.

      Nowy postąpił krok do przodu, a Patyk zdjął pojemnik, który znajdował się na szczycie i podał go gospodarzowi, ten zaś zaraz zniknął za drzwiami. Wrócił po paru chwilach. Skrzynkę postawił na ziemi. Coś w niej było, coś skrobało o plastikowe ścianki.

      – Rzeczywiście niespokojny – przyznał Patyk zmienionym głosem.

      – Palucha pchać nie radzę, chyba że niepotrzebny. Ale ZUS za to nie zapłaci – zachichotał stary, zakasłał, po czym z nową skrzynką zniknął za drzwiami.

* * *

      Maria skończyła układać pasjansa. Nie wyszedł jej, zresztą po raz drugi tego wieczora. A tak bardzo chciała się dowiedzieć, co ją czeka. Czy widać koniec udręki?

      Gdy kilkanaście godzin temu znów o tym opowiadała człowiekowi, który pomógł jej na cmentarzu, a potem przywiózł do domu, niemal czuła, jak zrzuca z siebie ciężar. Po trochu, z każdą chwilą, z każdym wypowiedzianym zdaniem, naprawdę była jakby lżejsza. Właściwie nawet nie wiedziała, jak on się nazywa. Pewnie już się tego nie dowie. A wystarczyło zapytać…

      A może lepiej nie wiedzieć, nie wymieniać się numerami telefonów, których zresztą najprawdopodobniej nigdy się nie wykręci? – pomyślała ze smutkiem.

      Nieznajomy, owszem, wysłuchał, bo tego nakazywała grzeczność albo ta siła, która kazała mu wyciągnąć rękę na cmentarzu, uchronić kobietę przed niechybnym upadkiem. Ale przecież nie zmieni świata!

      No bo kogo tak naprawdę obchodziła ona i znajdujący się w tej samej sytuacji pozostali lokatorzy kamienicy, którą odzyskał potomek spadkobiercy? Odzyskał wraz z lokatorami, ale co za problem pozbyć się ich, szybko i skutecznie? Na początku kulturalnie, podwyżką czynszu, której nikt nie przewidywał w najczarniejszych snach. A gdy to nie przyniosło efektu, a przecież liczył się czas, przystąpić do bardziej zdecydowanych działań.

      Gdy zalało mieszkanie Kazimierskich na pierwszym piętrze, mówiono o pechu. Ot, nie zakręcili kranu w łazience, przez co mieli kłopot i oni, i Kaczmarkowie z parteru. Kazimierski zarzekał się, że to nie jego wina, ale kto by tam staremu wierzył. W efekcie dwa mieszkania do remontu. Potem ktoś wybił kamieniami szyby w oknach pani Helenki. Mieszkała od ulicy, więc zrzucono winę na jakichś łobuzów, najpewniej pseudokibiców.

      Jakiś czas później zaczął się remont klatki schodowej. Wzięto to za dobrą monetę, bo od lat aż się prosiło, by pomalować ściany i poręcze. Ciężko było przejść między rusztowaniami, żeby nie pobrudzić ubrania. W dodatku robotnicy byli wyjątkowo nieprzyjemni: jak nie przekrzykiwali się nawzajem, to słuchali głośno radia.

      Mijały dni, tygodnie, a remont się nie kończył. Trudno zresztą, żeby się skończył, skoro malarze zaczęli znikać na całe godziny, zostawiwszy wszystko rozgrzebane. Drzwi wejściowe były wciąż otwarte, oficjalnie celem wywietrzenia szkodliwych oparów, ale przez to do środka zaczęły wchodzić różne męty. Raz nawet jeden, narkoman pewnie, wszedł do mieszkania i zarzygał podłogę w przedpokoju. Niestety, było to znów mieszkanie pani Helenki…

      Bardzo to przeżyła. Od tamtej chwili bała się zostać w mieszkaniu sama. Maria często ją odwiedzała, na ile tylko pozwalało jej zdrowie. Kilka dni po incydencie z narkomanem nieznani sprawcy udusili dwa ukochane koty pani Helenki. Ścierwo podrzucili jej na wycieraczkę. Nawet nacisnąć dzwonek zdążyli! Oczywiście nikt niczego nie widział, nikt nie słyszał.

      Panią Helenkę to dobiło. Gasła z dnia na dzień, aż w końcu odeszła…

      – Kto z nas będzie następny?! – Maria powtórzyła to samo pytanie, które wykrzyczała podczas pogrzebu jedna z sąsiadek.

      Rozległo się siedem uderzeń w blachę. W ten sposób stary zegar ogłosił kolejną godzinę. Wiedziała, że dźwięk nie jest już taki jak kiedyś. Drażnił gości, których, rzadko bo rzadko, ale przyjmowała. Coś się zepsuło w mechaniźmie, coś przesunęło, zużyło, w końcu to już tyle lat. Planowała oddać zegar do naprawy, ale nigdy nie miała na to czasu.

      – Czas

Скачать книгу