Jak przejąć kontrolę nad światem 2. Dorota Masłowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Jak przejąć kontrolę nad światem 2 - Dorota Masłowska страница 5
Tak czy siak już rano… rano czy nie rano, trudno powiedzieć, jak nie ma okien; posłuchajcie, okna w domach czy nawet hotelach są niepozornym, ale wspaniałym wynalazkiem. Żeby czy to złapać trochę światła, czy chociaż domyślić się, jaka jest pora dnia; prosty trick, szyba, odrobina drewna czy czegokolwiek. Jeszcze w Polsce, kiedy mieszkasz w pokoju bez okna, to jakoś dajesz radę, bo sprawdzisz sobie w Google’u, która godzina, jak wygląda ulica, jakie są promocje, przeciwko czemu manifestacje. Tutaj, w rzeczywistości bezinternetowej – próżnia, nicość, nic. Tylko dudnienie soundsystemu, muzyka chwaląca, zaklinająca, antycypująca stosunek seksualny.
Wychodzimy więc z naszego bunkra w dzień jasnobłękitny i posępny. Na lince nad basenem przypięta klamerką suszy się, wydymając się tragicznie na wietrze, siatka foliowa… (Szybko odkrywamy, że na Kubie absolutnie nikt nie zrozumiałby piosenki Siatka foliowa lata nad domami zespołu Gówno. Siatka foliowa lata nad domami??! Czy to śpiewają jacyś nihiliści, sataniści? Siatka czyściutko wymyta, złożona w kosteczkę leży w sejfie! Siatka to tutaj rzecz niezwykle cenna, tożsamościowa, którą szanuje się, kocha, której nadaje się imię. Ile to jeszcze razy będziemy w toku naszej podróży mówić do siebie: „Weź, już trzeba będzie chyba umyć naszą siatkę”. Albo: „Ach, fajna ta nasza siatka, porządna, długo trzyma, nie rozciąga się w myciu”. Albo: „Rzadko myjesz naszą siatkę. Chyba przestaje ci zależeć”. A wreszcie: „DLACZEGO JA JĄ CIĄGLE MYJĘ?? NIE DBASZ O MNIE ANI O NASZĄ SIATKĘ!!”).
Tymczasem wyszliśmy na drogę łączącą Boca Ciega z pobliskim Guanabo i procedowaliśmy nieśmiało przed siebie wśród palm i wiązów. Wszystko było zupełnie nowe, zupełnie zaskakujące. Drzewa były bardzo wielkie, pradawne, włókniste i opasane lianami. Na rogach ulic leżały sterty obrzydliwych śmieci, w których poczynały sobie śliczne, granatowe z perłowym połyskiem koguty. Mijaliśmy wiele ruin jakichś wielkich wygasłych willi. Same ściany, same schematy budynków; na nich świeżo poprzykręcane obłudne tabliczki, ogłaszające w wielu językach, że budowa jest in progress. Sprytny sposób, by zatrzymać złe języki, zaraz gotowe pleść trzy po trzy, że to ewidentnie zrujnowane miasteczko jest zrujnowane! Tak w najlepszym ze światów bezkosztowo ucina się głupie plotki. Wreszcie dotarliśmy do Guanabo. To była jakby taka kubańska odpowiedź na Mielno. Choć Mielno to przy nim tętniący nadmorski ośrodek, ociekająca luksusem perła wybrzeża kołobrzeskiego. Tutaj to wersja niskobudżetowa. Bezbudżetowa. Za odpowiednik kebabów mogą uchodzić śmierdzące jatki, w których szczątki jakichś nieszczęsnych istot rąbie się siekierą na gazecie, ku apatycznej uciesze też ledwie żywych psów. Za sklepy „Alkohol 24 h” – ciemne upadłe bodegi, w których posiadacze kartek mogą nabyć olej, cukier, rum i papierosy. Za dyskoteki – burdelowate kafeterie, w których starzy Włosi i Niemcy bajerują znudzone lokalne piękności.
Tymczasem miasteczko w głębokim mozole gramoli się ze snu. Trwa sprzątanie. Jakaś baba bez przekonania zamiata płynącą ulicą rzekę. Sprzątacz ze stacji benzynowej z rozpędu kopie puszkę, by leżała trochę dalej. Nie nazwałabym Kubańczyków „Niemcami Karaibów”. Nie nazwałabym ich nawet „Polakami Karaibów”, a wiecie, co to oznacza. Co położyło się, to już leży. Co zawisło, wisi. Co śmierdzi, dalej śmierdzi. Zniszczone przez huragan Irma miasteczko nie pali się do porządków. Wybrzuszony beton, strzaskane pasaże i całe ulice stojące ciągle w wodzie czekają na boże zmiłowanie. Choć są wartości, o które Kubańczycy dbają. Na przykład samochody. Jak zadbali o swoje fiaty 126p, czyli niezwykle popularne tu polakitos (kosztujące na Kubie nawet sześć i pół tysiąca euro) (sic!), to nie do wiary. Wypacykowane, pomalowane na najpiękniejsze kolory, bardzo często srebrny, ale i złoty! Nie gdzie indziej, jak w Hawanie, widziałam też zresztą po raz pierwszy w życiu człowieka myjącego ładę gołą ręką…
Ale teraz sprawy przyziemne. Jesteśmy głodni. Może nie jest to aż tak interesujące, żeby opisywać to całymi akapitami, ale takie zagadnienia staną się tu treścią naszego życia. Jesteśmy jeszcze wtedy młodzi, naiwni, niczego nieświadomi, przybywamy ze świata, w którym na każdym rogu stoi, kipi obfitością Groszek albo inny skarbiec sułtana. Tu przed kartkową piekarnią niecierpliwi się spory ogonek ludzi ze świeżo umytymi siatkami. W końcu pojawia się chleb, czy raczej buła. Rosnąca w ustach trocinówa, już stara, kiedy jeszcze jest świeża, za to, oddajmy sprawiedliwość, w wielu różnych rodzajach: dużym i małym. Stoimy cali zadowoleni z naszą bułą. Jakiś menel palący cygaro pokazuje nam napis PASSPORT na swojej bluzie, zawile coś przy tym tłumacząc. No dobra, niech mu będzie… otwieram mu szlaban, wypuszczam go za granicę… O, już, już poszedł. Ale my wciąż z tą bułą. Co z tym się robi dalej? Bułę dużą przekłada bułą małą? Dużą opieka, a tamtą wsadza do środka? Tymczasem otworzyło się mercado, więc pańskim gestem oddajemy plecaki do depozytu i wchodzimy jak po swoje…
Jeśli jednak czegoś jest tam dużo, to wyłącznie pracowników. Nie licząc dwóch bab, które pilnują toreb, jest jeszcze baba, co pilnuje wejścia, baba, co obserwuje kasę, kasujący, przy każdej półce administrator półki, w każdej alejce superwizor alejki. A cała ta machina rozkręcona wokół ryżu, makaronu, keczupu i dżemu. No i rumu. Postanawiamy kupić sobie rum. Jednak niestety podczas płacenia człowiek strasznie się stresuje, kiedy każdy jego ruch obserwuje siedem, osiem, dziewięć czy też dziesięć osób… Butelka tłucze się. Stoimy nad rosnącą kałużą rumu jak niegrzeczne dzieci. Nikt z nami nie rozmawia, nikt nie patrzy nam w oczy. Pracownicy wymieniają między sobą jakieś niezobowiązujące uwagi. Jednocześnie nikt nie śpieszy się ze sprzątaniem. Właściwie myślę, że kałuża stoi tam do dziś, tylko pływają w niej jeszcze jakieś zwłoki ludzi, którzy wdepnąwszy w nią, nigdy się nie odkleili albo przewrócili się w nią twarzą, a nikomu nie śpieszyło się im pomóc. Nie widząc wyjścia z impasu, postanawiamy się oddalić, ale… Hola, hola, gagatki! Ze sklepu wybiega parę osób, gestykulując i wykrzykując. Wracamy. Znowu stoimy skruszeni, czekając na obelgi, tortury. Przez okno widzimy, jak do sklepu nadciąga wezwana z innego sklepu kierowniczka, w otoczeniu rozpytlowanej ciżby różnych podkierowniczek i pomniejszych subiektek, sadząc susy nad kałużami i wybrzuszonymi płytami chodnika, brzęcząc wielkim pękiem kluczy do lokalnego więzienia, lodowatego lochu pewnie bez prysznica, bez płynu micelarnego, bez nici dentystycznej… Trwa narada. Już chwilę później, ku naszemu wstrząsowi, zostaje nam przyznana kolejna butelka rumu, w dodatku większa! Językiem ciała i hiszpańskim na poziomie A minus jeden wyrażamy skruchę, radość, ulgę i w atmosferze przyjaźni bratnich narodów kubańskiego i polskiego wyruszamy na dalszą wędrówkę…
Ale