Jak przejąć kontrolę nad światem 2. Dorota Masłowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Jak przejąć kontrolę nad światem 2 - Dorota Masłowska страница 8

Автор:
Серия:
Издательство:
Jak przejąć kontrolę nad światem 2 - Dorota Masłowska

Скачать книгу

kryzys, a po nim powolne godzenie się z losem, nawet pewna jego afirmacja. Na przykład odkrycie, że to, co początkowo brałam za wiecznie jedną i tę samą bułę, to różne rodzaje buł, zwodniczo do siebie podobnych. Buła słodkawa i gliniasta. Buła sucha, z elementami grahamowymi. Buła wciąż mokra po tygodniu leżenia. To samo sandwiche. Ułudnie identyczne. W abnegacji myliłam sandwiche śniadaniowe z tymi obiadowymi i kolacyjnymi, a przecież podawane były o zupełnie różnych porach. Myliłam ryż z fasolą z ryżem z fasolą i solą… To wcale nie było to samo.

      I tak z dnia na dzień dostrzegałam coraz więcej odcieni całej tej sytuacji. W obliczu niemożliwości rzeźbienia w codziennych aktach konsumpcyjnych, a i odseparowani od internetowych ułud, chcąc nie chcąc zdecydowaliśmy się po prostu na jedyny możliwy tu wybór: życie. W Hawanie wystarczyło wyjść na ulicę, a już jego gorące, obsesyjnie ruchliwe cząsteczki kompletnie uderzały nam do głowy. W liściach fikusów buszowały kolorowe ptaki. Pod wielkimi drzewami gniły złożone w darze dla lokalnych bóstw kury w siatkach, świńskie łby patrzące wzrokiem „mnie to już naprawdę wali” i kiście bananów. Wrzeszczały natrętnie klaksony taxi colectivo. W krzywych budkach dekapitowano kurczaki. W tym samym czasie zza płotu wyskakiwał jakiś gruby kogut i biegł przed siebie rzeczowym, pospiesznym krokiem, jakby wracał po zapomnianą z domu altówkę… Cuchnęło spalinami. Podkoszulki szarpał wiatr. Klaksony! Bulwar, zza którego spienione morze wpadało wprost do miasta, zalewając przechodniów i samochody. Wieżowiec Girón, gigantyczny kawał omszałego betonu, wisiał nad dzielnicą jak skała nad piknikiem; cały zrobiony z chytrych prześwitów jak rajtuzy prostytutki, przez które prześwitywał lazur zwariowanego morza. W bramach jakieś pokątne siłownie, w których sztangi łamały się jak trawa. Dalej galeria handlowa, ponury przybytek o charakterystycznej architekturze zubożałego promu kosmicznego. Dewizowy sklep spożywczy, asortyment symbolizowany przez wielotonową partię wietnamskich ciastek typu markizy i dramatyczny smród zepsutego mięsa. Wieczorami zaglądanie w okna. W postkolonialnych willach wysokie mieszkania zmyślnie przedzielone na pół, więc w dolnej części widać głowę dziadka gotującego ryż z fasolą, a nad nią sufit i nogi kogoś, kto zamiata podłogę.

      Z perspektywy namiętnego życia, które tam wiedziemy, życia, w którym bezustannie zatyka nas z jakiejś niemożności, z jakiejś obsesji, wzburzenia, bo przecież już jesteśmy odzwyczajeni ŻYĆ, a tylko oglądamy, przeglądamy, scrollujemy bezustannie jakieś tam rzeczy na tych wytłuszczonych ekranach… więc nagle ZATRUCI gęstym, śmierdzącym, wrzaskliwym dzianiem się tych ulic, tych placów, parków, nie możemy już uwierzyć w Warszawę. Że gdzieś tam jak cmentarzysko migocze w ciemnościach neonami swoich arkadii, swoich złotych tarasów, obwieszczającymi nonsensowne promocje, obniżki, kolekcje. Że potrafimy błądzić po niej całymi dniami wraz z innymi zombie, szukając budulca na swoje bowaryczne pożal się boże światki, scenografie, w których potem występujemy nieudolnie, udając jakieś coolowe osoby z reklam H&M-u. Dzień po dniu uderza nas coraz wyraźniej, że przedmioty, gadżety, bajery, systemy, technologie dały nam tak wiele, ale zabrały coś kluczowego.

      Życie. To po nie przyjeżdżają tu zachodnie wampiry, kraść tę cielesność, erotyczność, staminę. Ostrzykiwać się tą gorącą, żywą krwią; patrzeć, jak ludzie tu chodzą, jak tańczą, jak krzyczą, jak żyją. Tanio ćpać te wesołe, błyszczące ciała, barterować je za zombiczne zachodnie pieniądze, za które z kolei te ciała kupią sobie zaraz maki i smartfony.

      Choć widać też gołym okiem, że Kuba robi bokami jak chuderlawa szkapa wlokąca przez Guanabo chrypiący soundsystem. Przez dziurawe burty wciska się zgniły Zachód. Tam gdzie można złapać jakiś wątły internet, w parkach i przy dużych hotelach, gromadzą się pionierscy smartfoniarze. Wygląda to zupełnie nadzwyczajnie w tutejszym kontekście – gdzie w miejskim krajobrazie widoczne są wciąż prawdziwe nudy, letargi, impasy; ludzie, którzy po prostu analogowo siedzą, analogowo patrzą, szukając tematu, zaczepiając się nawzajem, grając w domino… Więc nagle ci z tymi smartfonami, odrealnieni, zahipnotyzowani, tłoczący się, łowiący w powietrzu coś niewidzialnego… Tu najlepszy ze światów pęka, rozszczelnia się i pewnie za parę lat m&m’sy, billboardy, fabryki-obozy pracy i niereglamentowane siatki zasypią go tak jak nas w latach dziewięćdziesiątych, zamieniając w tęczujący śmietnik.

      W naszym mieszkaniu też widać już ten proces. Zrobione pod zachodnich turystów, obfituje w udogodnienia schlebiające naszym gustom i dziwactwom. Własne nieśmigane mydło. Kubki z napisem „Cappuccino” i rzecz zupełnie tu niewiarygodna: pojemnik na sztućce z Ikei! Wielka lodówka Samsung; kiedy widzimy, ile miejsca zajmuje w sercu właścicieli, aż strach jej używać. Dostajemy też wieszaki, w tym jeden jednorazowy, taki po majtkach damskich. Śniadania będzie przygotowywać nam poczciwa sąsiadka, którą nazywamy pieszczotliwie Zumbitą.

      Każdego dnia punkt dziewiąta kochana Zumbita w pasiastej sukni, zagubiona w lianach czarnych warkoczyków, zjawia się u nas, brzęcząc naczyniami i wykonując dużo gestów przepraszająco-łagodzących „Co złego to nie ja”. W dłoniach ma wyplamioną serwetę koronkową, mogącą też być fragmentem firany, stary świątobliwy dzbanek z puttami i talerze każdy z innej parafii. Mówiąc bardzo dużo, Zumbita obdziela nas bułami i rzeczą niezwykle ostatnio luksusową, czyli jajkami. Podobno przed huraganem wybito wszystkie kury na wypadek, gdyby miały sczeznąć, przez co od wielu dni nie ma jajek. Jednak Zumbita skądś je dla nas sprowadza. Kiedy my jemy, stoi koło nas, patrząc, uśmiechając się, kibicując i machając, albo zmywa nasze naczynia proszkiem do prania i językiem ciała przeprasza za swoje podłe występki.

      Bycie tutaj turystą to dla mnie w ogóle dość mdły kawałek chleba. Trzeba chodzić po różnych miejscach, w których Ernest Hemingway zrobił coś tam, powiedział coś tam czy wypił, i w związku z tym Kuba wystylizowana jest tam na eksterytorialny kraj Unii Europejskiej, mojito kosztuje cztery pesos i wszędzie panoszą się straszne, nudne do zrzygania, obwieszone aparatami białasy z plecakami Quechua. Całą sytuację ratuje fakt, że zamiast przewodnika Pascala mamy przewodnika Oscara. Ten humorystyczny, wykształcony w Szczecinie Kubańczyk jest specjalistą od budowy silników okrętowych. Pytałam Oscara, czy buduje jakiś silnik okrętowy, ale odpowiedział, że jeszcze ciągle się namyśla. Dużo razem żartujemy i Oscar robi wtedy zawsze charakterystyczny sztubacki unik, jakby ciągle był w Szczecinie na wykładzie z typów silników okrętowych i miał zaraz dostać od nauczyciela dziennikiem po łbie…

      Nie napisałam jednak ciągle nic o naszej działalności kulturalnej, naukowej, intelektualnej. A my nie próżnujemy i śmiało wnikamy w kulturalne struktury Hawany. Opowiadamy wszystkim o sytuacji w Polsce… o tym, jak skrzywdzono nas podczas wojny, lecz nie tylko, bo także wcześniej oraz później. Jak okrutni zaborcy próbowali depolonizować polskie dzieci, lecz te dzielne sieroty nie pozwoliły na to i wolały śmierć niż poddanie się kulturowej zagładzie!!! O tym, jak Unia Europejska bezustannie wyciąga od nas pieniądze i defrauduje je na jakieś lewe, nigdy nieukończone autostrady i brzydkie jak noc niepotrzebne nikomu budynki, tymczasem nasza cierpliwość się kończy i jeśli tak dalej pójdzie, będziemy musieli obłożyć inne państwa członkowskie sankcjami, karami finansowymi, a ostatecznie nawet wyrzucić Unię z Unii i być w niej sami! Tak może się to skończyć. Jednak nie zawsze każdego to interesuje. Tak było na przykład w centrum kulturalnym Dulce Maríi Loynaz, gdzie zostaliśmy zaproszeni na rodzaj… no właśnie nie do końca wiadomo czego.

      Centrum ma siedzibę w podupadłej willi pisarki Dulce Maríi Loynaz, świeć, Panie, nad jej duszą. Nie znam jej twórczości, ale musiała chyba pisać jakieś kryminały i jeszcze mieć kontrakt z Mercedesem, bo chata około czterystu metrów kwadratowych, wysoka na osiem metrów. Wewnątrz parę miłych drobiazgów, teraz już trochę obłupanych z brylantów, ale mimo to ciągle z dużą ilością diamentów, topazów i szmaragdów… Różne rzeczy, których my z S. w domu w ogóle nie mamy. Czyli fortepiany. Czyli gobeliny japońskie, wazy chińskie, schowki na niewolników,

Скачать книгу