Jak przejąć kontrolę nad światem 2. Dorota Masłowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Jak przejąć kontrolę nad światem 2 - Dorota Masłowska страница 9
– Cóż – mówi, ścierając rozlany na biurku sok ręką jak pęk kiełbasek…
Towarzyszą mu pisarze kubańscy… dwaj starsi goście. Jeden umie mówić po polsku „TAK”, co sprawia mu taką przyjemność, że chce ją bezustannie eskalować, powtarzając: tak, tak, tak w różnych tonacjach, barwach. A ma naprawdę szczęście, że trafił na poczciwych ludzi, bo nie chcę myśleć, co by było, gdyby trafił na jakichś skurwysynów, którzy by zabawiali się nim najokrutniej, zadając różne pytania. (Czy golisz się „tam”? Czy tolerujesz kurię? Czy wciągasz serial Dom? I tak dalej…) Ale my uśmiechamy się uprzejmie, także wtedy, gdy rozmowa schodzi na kulturę polską, którą nasi interlokutorzy znają całkiem dobrze, bo w latach siedemdziesiątych abonowali pismo „Polonia”, i niemal na wyścigi, przekrzykując się, wymieniają teraz nam polskich pisarzy: Sienkiewicz! Andreh Ważda! Stefan Milos! No, no, no, Czoslew!! CZOSLEW MILOS! Co jednak ma z tego wszystkiego wyniknąć, nikt nie wie i każdy wygląda na trochę onieśmielonego tą niewiadomą, niepewnością, zupełnie nieograniczonymi, a z drugiej znów strony bardzo ograniczonymi potencjałami tej całej sytuacji…
Równie tajemniczy zdaje się wernisaż wystawy młodego hawańskiego fotografa, inspirowanej Stańczykiem. TYM STAŃCZYKIEM. Tym smutaskiem w czerwonym pijamalu! Jednak gdy my żartujemy sobie z pewnej niedorzeczności tego przedsięwzięcia, przed Centro Hispanoamericano gromadzi się coraz więcej osób… coraz więcej osób… Sztuka stańczykistyczna jest tu wyraźnie nurtem ważnym, popularnym, magnetyzującym publiczność. Pierwszy kongres stańczykologiczny w Hawanie można uważać za otwarty. Wzięci stańczykolodzy z San José. Ekscentryczny profesor stańczykologii z uniwersytetu trynidadzkiego.
Właściwie już zaraz po uroczystej inauguracji stańczykolodzy okazują się bardzo głodni. Wystawa, inspirowana Stańczykiem dość luźno, bo pokazująca jakby wymazy czy mikroskopowe ujęcia bakterii z jego kapoty, może poczekać. Hostessie z tacą towarzyszy osoba wspomagająca, odpędzająca najagresywniejszych, najwprawniejszych w rozszarpywaniu przekąsek stańczykologów, drogą zasłaniania, odgradzania, pacania ich po chytrych łapach. Również wino musi być dystrybuowane w sposób powściągliwy, aby wernisaż mógł trwać dwadzieścia minut, a nie dwie. Ci stańczykolodzy to jednak niezwykle żarci specjaliści…
Po wielkim sukcesie konferencji zostajemy wyciągnięci przez sekcję polskich stańczykologów na clubbing. Panuje tu selekcja ostra jak w Piekarni w 2001: przy wejściu biurko z telefonem tarczowym; śmiałków wpuszcza urzędnik, po czym dopiero ochroniarz zatwierdza wcześniejsze ich prewpuszczenie. Co prawda słomki w mojito mają jawne ślady zębów poprzednich użytkowników, ale kosztują po piętnaście pesos, czyli tyle co nieumyta siatka z zerwaną rączką. Potem idzie się na lokalną pizzę w cenie podobnie niezawrotnej. Przed barem wisi wielka tablica wymieniająca wszystkie dodatki, których nie ma, co dosyć skraca proces wyboru pomiędzy pizzą z serem a właśnie tą pizzą.
Placków skwierczących w wielkim pradawnym żeliwnym piecu pilnuje kucharczyk w błękitnym polo, pod pachami – od lat słońca i potu – ma ceglastoczerwone plamy, jednak na Kubie ciągle kwalifikuje się ono do użytku. Tak jak złachane liberie portierów w windach albo kompletnie zrudziałe na ramionach mundury policjantów i kalosze zamiast oficerek. Pizzeria zdecydowanie jest bardzo popularna, choć nasi przewodnicy po Hawanie prawdziwej: Dorota, Hubert i Łukasz, twierdzą, że znacznie się ostatnio pogorszyła. No i już jakiś czas temu zginęło gdzieś radełko, więc pizzę trzeba jeść w całości. Wjeżdża ona na stół na blaszkach, jako serwetki towarzyszą jej pocięte na pasy kartki z drukarki. Jeśli chodzi o smak, to owszem, udaje mi się zjeść nieduży kawałek, ale jeszcze przez dwa dni czuję na wąsach i brodzie zapach sera żółtego siedemdziesiąt procent tłuszczu…
Może zresztą nie jest to wcale ser, bo w nocy przestaję czuć się aż tak świetnie… Desperacko chce mi się pić, wtaczam się do kuchni i odbiwszy się kolejno od wszystkich ścian, przytulny kącik znajduję sobie na podłodze. Jest mi tam wygodnie jak jeszcze nigdy, nieprzytomna, daleka, ciężka, leżę sobie na mięciutkich kafelkach. Widzę ary latające nad miastem, pogryzione słomki, cytrynki, widzę siebie malutką, leżącą w łóżeczku, tak że mama musi chyba wyjmować mnie z niego pincetą; widzę S., który nachyla się nade mną, mówiąc coś bezgłośnie jak ryba. Taki mądry, tak rozsądnie mnie próbuje przekonać, że powinnam wstać, a już niedługo sam też zaczyna ślinić się i bełkotać. Ten dzień nie należy więc do specjalnie ciekawych, a następujący teraz akapit, w którym rozwlekle opisuję różne zwiedzone przez nas łazienki, różne widziane tam kafelki, armatury i terakoty, usunęła korekta jako przydługi i pełen błędów ortograficznych i składniowych, które w malignie popełniałam…
Ale kolejnego dnia już nieco podleczeni, a przynajmniej mogący chodzić i mówić, jedziemy do Trynidadu… Wiezie nas busik-taksówka razem z bandą młodych Hiszpanek, dwoma starymi holenderskimi bon vivantami i milczącym młodym Anglikiem o zrozpaczonych oczach, który, jak teraz myślę, prawdopodobnie jechał tam popełnić jakieś wyjątkowo wymyślne samobójstwo, na przykład dając się rozszarpać lokalnym taksówkarzom, sprzedawcom naszyjników czy osobom wciskającym mu do rąk menu. Widywałam go jeszcze na zapętlonych uliczkach – z mapą i przewodnikiem, i szalonymi oczami, chodził w kółko szybko i bez sensu, na nic nie patrząc. Ale wtedy, jeszcze w tym busie, droga nam się dłuży. Jest upał, paraautostrada jest nudna jak flaki z olejem i raz po raz grzęźniemy za jakimś koniem, traktorem, smrodliwym kamazem czy popularnym tu autobusem, czyli ciężarówką, w której na pace na ławkach siedzą ludzie. Wokół zielenią się chaszcze i dżungle, z których od czasu do czasu wyłaniają się niedorzeczne pomniki, zniszczone stadiony, opustoszałe wieżowce, niegdyś wesołe, a dziś niewesołe miasteczka w stanie daleko posuniętego rozpadu, pogryzione przez dzikie zwierzęta billboardy cytujące na przemian Che i Fidela.
Po drodze kierowca – młody Latynos w złotym łańcuchu, koszuli rustykalnej i znoszonych czarodziejach – niezwykle często się zatrzymuje, dokonując jakichś transakcji, interesów, przejęć, podmianek, zostawień jednych kartonów w krzakach, innych z kolei powzięcia. Ale jakoś wreszcie dojeżdżamy do tego Trynidadu. Dotychczas byliśmy w Guanabo i Hawanie, która oprócz wypreparowanych dystryktów dla turystów wiedzie swoje niezależne, wypięte na nich zupełnie życie. Tutaj – wręcz przeciwnie. To część turystyczna pulsuje, roi się i mrowi, podczas gdy wokół niej martwieje tkanka biednego jak mysz kościelna miasteczka.
W turystycznym centrum mieszkańcy włażą na głowy bogatym Niemcom, Włochom, Anglikom i Holendrom, próbując wycisnąć z ich portfeli tyle, ile się da, podczas gdy pozostali czekają na nich na obrzeżach w stuporze, półśnie, letargu. Wysadzeni na jednej z ciemnych, nisko zabudowanych, parnych uliczek jeszcze nie wiemy, że właśnie znaleźliśmy się w kubańskim Kazimierzu Dolnym. Pradawne kamieniczki mają otwarte partery, więc można zajrzeć do środka. Tam każda rodzina ma coś w rodzaju wystawy swojego życia: najpiękniejsze meble, kwiaty, w złotych ramkach zdjęcia różnych krewnych z Miami. Życie właściwe, domyślam się, że nieco skromniejsze, rozgrywa się natomiast w kulisach tych teatrów.
„Italia?” „Alemania?” „Holland?” – krzyczą za nami ludzie. „Polonia” – mówimy na początku, oczywiście głupi jak buty. „Lewandowski!” – odpowiadają oni. Zmieniamy więc strategię. „Italia”