Jak przejąć kontrolę nad światem 2. Dorota Masłowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Jak przejąć kontrolę nad światem 2 - Dorota Masłowska страница 7

Автор:
Серия:
Издательство:
Jak przejąć kontrolę nad światem 2 - Dorota Masłowska

Скачать книгу

nawet ostrożnie zainwestować, wręczając nam drinka w kubku plastikowym: johnnie walker plus jakiś mózgotrzep. Pełnimy tam funkcję jak gdyby gości specjalnych, egzotycznych zachodnich białasów, choć każdy ma takich białasów, na jakich zasłużył: S. w wymiętej koszuli typu safari, ja natomiast w bardzo mało westcoastowej sukni. Ale za to z aparatem na zębach, który od biedy może uchodzić za grill z bardzo rzadkiego złota, tak zwanego złota niezłotego. Plan jest, jak się zdaje, taki, że wchodzimy wszyscy do basenu i wspólnie pozujemy do selfie, udając, że jesteśmy przyjaciółmi i mega się bawimy…

      Impas nadchodzi z nieoczekiwanej całkiem strony: otóż nogi. Nasze nogi po przejściu z Guanabo są bardzo brudne, ciągną się za nimi wiechcie trawy, koniki morskie, martwe ryby, stare podarte nieumyte siatki, bardzo duże okazy bakterii i wirusów. Chłopaki zasępiają się nad nogami. Komisja do spraw naszych nóg decyduje się na krok radykalny: zza basenu wyjeżdża szlauch… (Jakie to wyzwalające! Ile to razy, gdy ktoś do mnie przychodził na urodziny czy imieniny, też miałam ochotę porządnie wymyć go szlauchem, ale zaraz popadałam w te mieszczańskie minoderie: ale czy się zgodzą? czy nie będzie im przykro? czy nie pomoczę im kurtek?) Pomysł wydaje się świetny, ale jakoś tak… tak jakoś od razu… Nagłe rozbicie decorum. Szlauch jako przedmiot z obrządku innego niż złoto i dziwki chłodzi nastroje. Ekscytacja opada, muzyka cichnie; nasza karoca zamienia się w dynię. Żegnamy się z despacitos, obiecując obłudnie, że przyjdziemy później. Ale wciąż stoi mi w oczach ten grubaseiro, który by pokazać nam, co tracimy, wskakuje jeszcze do basenu i polewa w szale szlauchem swoje pokaźne twerkujące cycuchy…

      Tymczasem w naszym kurwidołku bez zmian. Nad basenem ryczy Despacito. Chuda już lekko porobiona macha do nas bardziej niż trzeba. W telewizji reportaż o Wenezueli, w którym jak zacięte zmieniają się trzy sceny. Przemawiają jacyś wojskowi, jacyś generałowie… Do tego dużo tańczących i śpiewających despacitos… Despacitos pojedynczy… podwójni, potrójni… Całe zastępy, drużyny, formacje despacitosów. Ostatecznie po całym dniu w tych wszystkich burdelach jesteśmy głodni i po ciemku omijając willę naszych baunsujących przyjaciół, by przypadkiem znowu nie chcieli nas wykąpać, brniemy do Guanabo. W kompletnych ciemnościach na potłuczonych przez huragan chodnikach stoją policjanci. Dwójkami, trójkami, szóstkami – jest ich chyba więcej niż przechodniów. Turkoczą bryczki… Cały park obsiadły jest przez ludzi, którzy próbują ugrać coś z internetem, zdzwonić się przez Skype’a z krewnymi z Miami. (W końcu, gdy zapytamy jakiegoś człowieka naiwnie, jak się podłączyć do bezpłatnej sieci, wybuchnie on śmiechem, klepiąc się po brzuchu, i jeszcze zawoła kolegów, by powiedzieć im, że my myślimy, że internet jest za darmo!) Szukamy czegokolwiek do jedzenia. Wreszcie w ciemnościach natrafiamy na restaurację Mamma Mia…

      Towarzystwo jest eleganckie. Są różni lokalsi, dla których kolacja tutaj to potwierdzenie statusu. I tak: dwoje bardzo grubych i brzydkich Afroamerykanów, którzy naprawdę nie chcieli zostać wzięci za jakichś obdartusów. Nie widziałam tyle złota, odkąd wujaszek Scrooge pozwolił mi zajrzeć do swojego skarbca. Zegarki pięciocentymetrowej grubości… sygnety… kolczugi, misiury… Obok rozsiedli się trzej mężczyźni o twarzach starych prostytutek. Wyglądają, jakby przed chwilą odprawili tratwę z uchodźcami, tylko trochę dziurawą, za zgarnięte hajsy postanowili przyćpać ostro najdroższego makaronu, a potem niech się dzieje, co chce. Swoje bogactwo raz po raz dokumentują ponurymi selfie. Telewizja jak zwykle emituje teledyski przedstawiające młodych mężczyzn zawodzących żałośnie na motorówkach w towarzystwie obrażonych modelek. Ja tymczasem kompletnie napalam się, że wreszcie zjem coś, co nie jest bułą.

      Panująca tu bułoza zaczyna mnie powoli wykańczać. Wypadają mi włosy i zęby, rano przy łóżku znajduję okruszki, które osypały się ze mnie w nocy… Marzę o skrawku pomidora czy czegoś w podobie, czy żądam dla siebie tak wiele? Jak okrutnie zaraz zadrwi ze mnie los, gdy na stół wjedzie moja sałatka (surowa kapusta, ogórki i karbowana marchew z puszki) i minestrone (wszystko powyższe zalane słoną pomarańczową wodą!). Tak samo naiwnie niech się łudzi i oblizuje S., przed którym zaraz pojawi się gargantuiczny kopiec makaronu o wdzięcznej nazwie carbonara, z czego wyłącznie „nara” ma coś wspólnego z realiami.

      Kuba to jednak nie tylko ogniści despacitos i obrzydliwe jedzenie, to także obowiązki zawodowe. Jako goście Tygodnia Teatru następnego dnia prowadzimy w Hawanie seminarium. Zaczyna się o dziesiątej, więc jeszcze zdążamy zajrzeć w jakąś krzywą okoliczną uliczkę. A tam to już jak wejść na chwilę za róg Krainy Czarów… Wchodzisz i już… Wrze, gotuje się, kipi. Z każdego okna, okienka, okieneczka na naszych oczach pączkują jakieś szalone światy. Ferment, rozbuzowanie, fantastyczne rozmnożenie, zgazowanie tutejszej ulicy zupełnie nas oszałamia! Smród śmieci, gówna i mydełka. Zrujnowane fasady, obtłuczone syreny, pieczołowite konstrukcje ze śmieci, spuszczane przez sąsiadki torby na zakupy. Światy wychodzą ze światów, wychodzą ze światów, wychodzą ze światów, wychodzą ze światów!

      Wchodzimy do kawiarenki, której cała oferta zamknięta jest w lichym termosiku. Kawa kosztuje jednego peso, piękna mamita nalewa nam po łyczku na dno szklanek. My w tym czasie dyskretnie rozglądamy się po jej skromnym lokalu… Stary wypoczynek i zapalona już, wyszmelcowana i nieco spłowiała od słońca choinka. Na ścianie oprawiony w ramy plakat Spice Girls, tak stary i wyjarany słońcem, że Geri Halliwell wygląda zupełnie jak Mel B, a Mel B jak Mel C…

      Chce się powiedzieć: my mamy przedmioty, my mamy komputery, internety, smartfony, odzież funkcyjną i niefunkcyjną, taką i śmaką, designerską i niedesignerską. Ale ci ludzie tutaj, oni mają życie.

      Wracając jeszcze jednak na chwilę do Magii sprzątania Marie Kondo… Tylko gdzie ja ją mam? Pożegnanie z nadmiarem. Minimalizm japoński? Nie, to nie to… Hygge, duńska sztuka czegoś tam? Życie zero waste? W panice przetrząsam swoją półkę „Książki o tym, że mam za dużo rzeczy”. A może położyłam ją na „Książki o tym, że mam za dużo książek”?

      Kiedy właściwie refleksja nad nadmiarem przedmiotów, w którym żyjemy, sama zdążyła zamienić się w nadmiar przedmiotów? Jakbyśmy funkcjonowali w jakimś urzeczywistnieniu mitu o Midasie, w którym wszystko prędzej czy później obraca się w produkt, gadżet i powerbank, a już chwilę później śmieci, śmieci, góry śmieci, które będziemy segregować za pomocą niezbędnych do tego segregatorów, segreterów, segregaczy i aplikacji smart-segreGo! Już do kolejnej edycji Magii sprzątania wydawca dofoliuje „organizer porządków” albo atomizer Mini Pronto. Ponieważ Marie Kondo woła na puszczy w świecie, który na każdy moment życia ma dla nas stosowne, zmieniające się co sezon kostium i wyprawkę, a każdy festiwal – pełną ulotek i gównoprzypinek torbę. A przecież produkty zawłaszczają nasze jedzenie, ubieranie, gody, seks, narodziny, chorowanie, umieranie – a także niejedzenie, nieubieranie, brak seksu i PLANOWANE dopiero narodziny. Ale nie tylko je – bo jeszcze zespół niespokojnych nóg i suchość oczu, różne potrzeby daleko bardziej subtelne i jedynie odrobinę niepotrzebne. A jeszcze cały sektor produktów do kupowania innych produktów – czyli magazyny o zakupach – choć właściwie które czasopisma nie są teraz o zakupach? Przecież niemal całe „Panie”, „Sukcesy” i „Obcasy” to wyliczanki rzeczy, które można kupić. Na koniec produkty służące do fotografowania siebie z innymi kupionymi produktami – to już naprawdę perwersyjne… Poziom przyjemności, bezpieczeństwa, komfortu od dłuższego czasu zdaje się przecież nie wzrastać – przedmioty mnożymy jedynie dlatego, że tworzą jakby rodzaj trójwymiarowego języka obrazkowego, którym wywrzaskujemy różne swoje baśnie i stojące za nimi tęsknoty, aspiracje, rozpacze, niespełnienia…

      I w tym wszystkim nagle ta Kuba. Świat bez rzeczy.

      Kompletna

Скачать книгу