Spotkajmy się po wojnie. Agnieszka Jeż
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Spotkajmy się po wojnie - Agnieszka Jeż страница 4
– Tak było? – zapytała.
– Ja… nie wiem, nie mogę w to uwierzyć. – Wciąż patrzył jej w oczy. – Mówię, że nie mogę uwierzyć, nie dlatego, że to nieprawda, bo to chyba jest prawda, tylko dlatego, że toby znaczyło, że całe życie żyłem w kłamstwie. Całe życie, pani to rozumie?
Rozumiała tylko tyle, że ona jest jeszcze na początku, a on już pod koniec życia. Wiele lat różnicy.
– Ogromnie kochałem pani babcię. Od pierwszego spotkania, rozmowy czułem, że to jest coś ważnego. I to coś rosło i pęczniało, i oboje marzyliśmy, żeby trwało jak najdłużej…. – Zamyślił się.
Anka nic nie mówiła, nie chciała go wybijać z rytmu.
Marcin podszedł bliżej, ale też milczał.
– Kiedy się dowiedziałem, że ona zginęła, że się nie udało jej przechować i ocalić, to dla mnie był koniec. Wokół wojna, bomby, ludzie giną, a ja dopiero wtedy poczułem, że świat się skończył. Jak w amoku byłem, podjąłem decyzję, żeby opuścić mieszkanie ciotki i pojechać do dalszej rodziny do Krakowa. To pamiętam jak przez mgłę. Potem się zorientowałem, że nie mam legitymacji, że ją zostawiłem w domu. To był kłopot, ale to w końcu papier. Tylko papier. Wyrobiłem nową. Kto by się przejmował, skoro ona nie żyje. A teraz sobie pomyślałem, że jeśliby ten ktoś, kto zajął to mieszkanie, nie miał na sobie mojej koszuli, to ja bym nie był na liście osób, które zginęły. I może by mnie odnalazła. Może by się jej udało?… To jest jedno, taki smutek, ale to mogę teraz przeboleć, to przypadek, los, traf, niczyjej winy w tym. Ale to drugie, że Maryś… że Maria ją wydała? Skazała na śmierć? No to jest coś, czego nie mogę pojąć. Przyjąć tego nie mogę! – Po raz pierwszy podniósł głos. – Jak sobie pomyślę, że każdy dzień, każdy jeden dzień z tych tysięcy dni, które wspólnie przeżyliśmy, był zbudowany na kłamstwie… Boże, Boże mój, jak żyć z taką myślą?
Jan Górski się rozszlochał. Bezgłośnie, poruszając ramionami i zaciskając usta.
Anka podeszła i go objęła. Oparła mu głowę na ramieniu i czuła, jak przechodzi przez nią fala jego smutku.
Marcin nie ruszył się z miejsca.
Po dłuższej chwili, gdy ramiona Jana Górskiego przestały drgać, a jego oddech się uspokoił, lekko się od niej odsunął.
– Te kolczyki – wyciągnął dłoń w stronę jej ucha – miały być dla niej, dla pani babci. – I ten pierścionek – teraz patrzył na jej palec serdeczny – też. Bo ja ją poprosiłem o rękę, tylko nie miałem czego wsunąć na palec. Potem, w Krakowie, od babki ciotecznej dostałem ten komplet. Ona myślała, że ta wielka miłość, o której ciotka coś wiedziała, to trwa. I chciała oddać, żeby w rodzinie zostało… No i zostało. Tyle lat czekania i zostało… Nie na palcu Sary, a jej wnuczki…
Anka, mimo że poruszona, natychmiast zareagowała na Sarę. Wcześniej, gdy czekali na karetkę, a potem szukali lekarza, żeby się dowiedzieć czegoś o stanie babci, zupełnie wyleciało jej to z głowy. Teraz wróciło. O co chodzi z tą Sarą? I jeszcze to drugie obce imię – jak to było? Rebeka? Przecież to żydowskie imiona. Czyje? Że niby siostry babci?…
– Dlaczego Sara? – zdążyła zapytać, a potem jasne światło, uwolnione zza domkniętych drzwi, zalało korytarz.
Zmrużyła oczy. Widziała, że w progu stanęły trzy osoby: lekarz, mama i tata. Dziadek – mała, skulona postać, został przy łóżku żony.
Kiwnęła głową w kierunku lekarza, cicho, ochrypłym głosem mówiąc „dzień dobry”. Odpowiedział jej pocieszającym uśmiechem; śledziła go wzrokiem, gdy szedł błyszczącą wykładziną w głąb korytarza. Podeszła do mamy.
Mama miała dziwny wyraz twarzy. Nie były to ból czy rozpacz, więc stan babci musiał być dobry, stabilny, zresztą mina lekarza nie wskazywała, że przed chwilą przekazał jakieś dramatyczne wieści. Nie, to było coś innego. Nie umiała tego nazwać. Po prostu mama była inna.
– Z babcią okej – odezwała się. – Będzie dobrze. Lekarze porobią badania, bo wiek i tak dalej, ale to omdlenie to z powodu emocji. Kilka dni i wszystko wróci do normy. – Położyła Ance rękę na ramieniu.
– Wróci do normy – powtórzyła po niej Anka.
– Tak. To znaczy do tej normy zdrowotnej, bo reszta… Na resztę będzie trzeba więcej czasu.
– Nie tylko babcia będzie potrzebowała więcej czasu, my także. Ty, mamo, również. Co jeszcze się stało?
Mama westchnęła.
– No widzę przecież, mamo. Zrobiłaś się inna.
Mama pokiwała głową.
– Jestem inna. Ty też jesteś inna.
– W jakim sensie inna? O czym wy mówicie? Jakaś Sara… – Spojrzała na Jana Górskiego. – A teraz ty. – Znów wróciła wzrokiem do matki. – Co jeszcze?
Jan Górski zawahał się, ale zamilkł. Patrzył na córkę swojej dawnej narzeczonej.
– Sara. Sara Flinkier. Tak się nazywała przed wojną twoja babcia, a moja mama.
– Ale… – zaczęła Anka. – Ale to znaczy…
I nagle wszystko zrozumiała.
– Babcia była Żydówką. To znaczy, że jest Żydówką. A to znaczy, że ja… – teraz patrzyła na Marcina – też jestem Żydówką.
– No, powiem ci, że było poruszenie. Nie takie wprost, to znaczy nikt nie pytał głośno i w ogóle komentarze też były szeptane, takie po bliższych znajomych, bo przecież byliśmy wymieszani, więc nie do końca wiadomo, co i komu można powiedzieć, ale sytuacja była osobliwa. A potem, kiedy jeszcze przyjechała karetka… Na pewno miałaś oryginalne przyjęcie zaręczynowe.
– Daj spokój, Kaśka. Nie mam ochoty na żarty – westchnęła Anka.
Siedziała w kuchni, nad pustym talerzem i pustą szklanką. Wyjęła je z szafki, ale niczym nie napełniła. Słoneczny dzień przeszedł w miedziany mrok, mrok w granatową noc, a ona wciąż tkwiła przed tym pustym nakryciem, aż w końcu zadzwoniła Kaśka.
– Próbuję cię jakoś rozweselić. Nie tak miało być, co?
– Nie tak. – Anka wsunęła rękę do kieszeni, gdzie wciąż trzymała złożoną kartkę z przemową zaręczynową.
– Ale z babcią okej?
– Tak. Będzie dobrze. Za dużo emocji, nagły stres, no i taki efekt.
– Ciekawe. To dziadek był zawsze ten słabowity, a babcia w ryzach, a jak przyszło co do czego, to ona osłabła.
– Nie ma się co dziwić. Po takiej historii.
Zaczęła