Spotkajmy się po wojnie. Agnieszka Jeż
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Spotkajmy się po wojnie - Agnieszka Jeż страница 8
– Nasza trochę też.
Może mogłaby przytaknąć, zamknąć temat, tak na pewno byłoby rozsądniej, zwłaszcza że oboje byli zmęczeni i musieli niedługo iść do pracy, ale coś w środku nie pozwalało jej się zatrzymać. Anka miała w sobie taką wewnętrzną busolę, która zawsze musiała być ustawiona na prawdę. Choćby się waliło i paliło, choćby rozsądek czy wyrachowanie mówiły: odpuść, to ci się nie opłaci, to ona parła do przodu, by dobić do tej prawdy.
– Trochę. Tylko trochę.
– Jestem Żydówką. To jest zmiana trochę czy bardzo?
Słyszała swój głos. Nie był miły, pojednawczy, był konfrontacyjny, zachęcał do starcia. I ona zamierzała to starcie wygrać.
– No, fakt, to akurat jest zmiana… ale też bez przesady…
– A pamiętasz, co mówiłeś o Żydach? Kiedy wracaliśmy ze Skrzypka na dachu, powiedziałeś, że nic nie masz do narodu, ale jakoś ci z nimi nie po drodze. I jeszcze, że Pan Bóg to ich chyba nie lubi. Kiedy byliśmy w Otwocku, to usłyszałam o międzynarodowej finansjerze i „nasze ulice, wasze kamienice”, czyli takie popularne, obiegowe, można powiedzieć, uprzedzenia. Wobec Żydów, czyli także wobec mnie.
Marcin patrzył na nią i milczał. Po chwili się odezwał:
– Zapisywałaś to wszystko, że tak dokładnie pamiętasz?
– Nie muszę zapisywać, po prostu mam idealną pamięć.
– A udało ci się zapamiętać coś dobrego z naszego związku?
Dopiero teraz wyhamowała. Patrzyła na Marcina, szczerego, smutnego i jakby zrezygnowanego.
– Oczywiście, że pamiętam. Pamiętam wszystko. Tylko… tych kilka zdań mnie zabolało. Jestem wyczulona na punkcie takich nacjonalistycznych tekstów.
– Nie jestem nacjonalistą! – Marcin się oburzył. – Głupio powiedziałem, już przeprosiłem.
– Wiem, masz rację. Wyrzuciłam to z siebie, bo to we mnie siedziało. Teraz wróciło, ale to chyba nie dziwne, skoro się dowiedziałam, że teraz to by dotyczyło mnie osobiście. Może ja po prostu coś przeczuwałam? Może takie sprawy z przeszłości: geny, pochodzenie, poglądy, czyny – siedzą w nas głęboko i działają, choć nie zdajemy sobie z tego sprawy?
– To jakaś psychogenetyka, na której się nie znam. Wiem natomiast, że za to, co my robimy, co zrobimy, odpowiadamy tylko my sami. Tylko my, prawda? – Teraz położył jej ręce na ramionach i patrzył w oczy.
Powoli kiwnęła głową, potwierdzając, że się zgadza z tą opinią. Marcin przyciągnął ją do siebie i przytulił. Poczuła znajome ciepło, uścisk, który wcześniej zawsze odbierała jako bezpieczeństwo; lubiła być tak ściśle obejmowana, czuła się wtedy zaopiekowana. Może teraz przygarnął ją za mocno, może była słaba po ostatnich nerwowych wydarzeniach, ale poczuła się niekomfortowo. Delikatnie poruszyła barkami, by poluzował uścisk, a potem zgrabnym ruchem wywinęła się z jego objęć.
– Muszę zaraz iść. – Odchrząknęła.
Spojrzał na nią zdziwiony, ale nie oponował.
– Tak, oczywiście, ja też już jestem spóźniony – zapewnił.
Podszedł do stołu, żeby sprzątnąć talerze.
– Nie trzeba, zajmę się tym. Idź, bo rzeczywiście się spóźnisz. No, naprawdę. – Dotknęła jego ramienia, lekuchno go popychając w stronę drzwi.
Pokiwał głową. Nachylił się, żeby ją pocałować.
Może to on chybił, może ona niepotrzebnie zbyt skręciła głowę, ale jego usta odcisnęły się na jej policzku, omijając wargi.
Wyprostował się, kiwnął głową, nie wiadomo, czy na pożegnanie, czy do własnych myśli, i wyszedł.
Anka zaczęła machinalnie zbierać zastawę ze stołu. Wstawiła talerze do zlewu, wróciła po filiżanki. Jedna omal nie wysunęła się jej z dłoni – miała mokre uszko. Przyjrzała się, skąd ta wilgoć – do resztek kawy, jak w czarną studnię, wpadały kolejne krople.
Nie zauważyła, kiedy zaczęła płakać.
Płakała. Przez cały czas płakała. Nikogo to nie obchodziło, każdy interesował się tylko swoim losem. Zresztą – komu tu było do śmiechu? Więc jej łzy nie wzruszały; poruszenie nastąpiło dopiero wtedy, gdy mokrym policzkom zaczęły towarzyszyć zbyt głośne szlochy. Zaczęli ją uciszać, patrzyli na nią groźnie.
Nabyła więc nową umiejętność – płakała na sucho, tak, że na zewnątrz nic nie było widać.
Niebawem jednak miało się objawić co innego. I choć to też by chciała zatrzymać tylko dla siebie, wiedziała, że nie da rady.
Rozdział piąty
Krucha jak porcelana. Tak się mówi o osobach, które mają delikatne ciało lub wymagającą uważności duszę. W rzeczywistości jednak porcelana wcale nie jest taka delikatna, wręcz przeciwnie – jest bardziej wytrzymała na uszkodzenia mechaniczne od innych rodzajów ceramiki.
Anka pomyślała, że z babcią jest tak jak z porcelaną. Wyglądała jak zraniony ptaszek – filigranowa, subtelna, bezradna, ale przecież nie mogła taka być w środku – nie przetrwałaby wojny, tych dramatów. Już by jej tu nie było.
Ance, nie wiadomo skąd, przyszło do głowy, że ta biała szpitalna pościel jest jak flaga, którą się macha w kierunku najeźdźcy – to prośba o rozejm, zostawienie w spokoju.
Ona jednak nie mogła udawać, że nic się nie stało. Nie potrafiła zadać pierwszego pytania, które uruchomiłoby lawinę następnych, więc czekała, aż babcia sama poruszy ten temat, gdy już zapytała o samopoczucie, położyła na stoliku torbę z jabłkami i chrupkami kukurydzianymi, czyli odrobiła tradycyjny powitalny ceremoniał.
Siedziała na niedużym, twardym taborecie w szpitalnej sali. Dlaczego te stołki zawsze są takie niewygodne? Po to, żeby się nie rozsiadać? Szpital, oddział i sala nie były złe; odnowione, z gładką podłogą i czystymi ścianami, nawet zapach całkiem przyjemny. Taboret był jednak jak z poprzedniej epoki; wtedy odwiedzających traktowano jak intruzów: mieli wpaść na krótko, w wyznaczonych godzinach, nie uwalać podłogi i szybko zniknąć. Anka też czuła się teraz trochę jak intruz – wchodziła w babci życie.
Patrzyła na seniorkę i czekała.
Babcia nie uciekała wzrokiem, też się jej przyglądała. W końcu się odezwała:
– Jest takie żydowskie powiedzenie: umiejętność milczenia jest podporą mądrości.
Anka się zawahała, jak rozumieć te słowa. Zawsze uważała babcię za mądrą kobietę. I zawsze sądziła, że babcia jest skryta, taka osobna.
Zapytała