Świeży. Nico Walker
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Świeży - Nico Walker страница 3
To bez znaczenia. Przede mną kasjerka.
– Nie bierz tego do siebie – mówię do niej.
I wiecie, że się rozpoznajemy! Może z miesiąc temu – dni się zlewają – na West Side w Lakewood też doszło do napadu. Obrobiłem inną kasjerkę, ale ona też tam była. W ogóle zabawna sprawa. Ta druga wyłożyła tysiąc czterysta dolarów na kontuarze i powiedziała, że więcej nie ma. Pamiętam kłamstwo w jej głosie i myśl, że ta biedna kobieta uważa, że jestem niedorobiony. Ale co mnie to wtedy obchodziło? Była ładna i przecież nie chciałem wszystkiego, zawsze chciałem tyle, ile na daną chwilę stykło.
No i teraz obrabiam tę kasjerkę, rozpoznaliśmy się i to nic takiego. Nie wydaje mi się, żeby była przeciwko mnie. Chyba jesteśmy w tym samym wieku. Jest blada jak ja. I ma ciemne włosy, a w niebieskich oczach złote plamki. Mógłbym się w niej zakochać, gdyby sprawy ułożyły się inaczej. Może zresztą w innej rzeczywistości jesteśmy zakochani.
– Przepraszam – mówię.
– To nic.
– Jak masz na imię?
– Vanessa.
– Przepraszam, Vanesso.
– A ty jak?
– Zabawna jesteś, Vanesso.
Szybko opróżnia szuflady; to dobrze, bo nie chcę zamarudzić – niecałe pół kilometra stąd jest posterunek policji. Zgarniam z kontuaru zwitki pieniędzy i wpycham je do kieszeni. Wyglądało to w porządku: nieważne, że nie ma tego za wiele. To jak wybić szybę i zwinąć towar, stuknąć kogoś i zwiać – ważne, żeby zniknąć.
Ważne, żeby szybko biec.
Walę drzwiami, wychodząc, ruszam za róg i mijam bankomaty. Ale nie biegnę z powrotem ulicą; skręcam i ruszam za bank, obok kubła na śmieci i miejsca, w którym kiedyś – na górze – mieszkałem, a potem w dół po schodkach na tyłach niemal wegetariańskiej restauracji do siatki ogrodzeniowej. Jest tam parking, ale nie widzę Czarnego. Nie zaskakuje mnie to ani trochę, bo to typowe zachowanie jebanych dilerów.
Ważne, żeby nie biec.
Mój samochód stoi przecznicę stąd i sądzę, że dam radę, więc to nie koniec świata. Parking jest zamknięty z trzech stron i spoglądają na mnie okna ze ścian. Zdejmuję czapeczkę i wkładam do niej pistolet. Jest ciężki, bo ma pełny magazynek. Jest naprawdę za ciężki, żeby nieść go w czapeczce, ale ten układ będzie musiał zdać egzamin, bo mam kawałek do przejścia i nie chcę, żeby w trakcie ucieczki zsunęły mi się przez niego spodnie.
Schodzę jeszcze kilka stopni w stronę parkingu, niosąc czapeczkę, mam w niej spluwę, trzymam ją w lewej ręce. Nie ma nikogo innego na parkingu, gdy go przecinam. Pistolet nadal nie jest za dobrze schowany. Idąc, zdejmuję chustę i zgniatam ją w kulkę, a potem zakrywam nią pistolet i wygląda to nieco lepiej. Ale wciąż z kieszeni wystają mi pieniądze; muszę uważać, żeby nic nie wypadło. Gdy dochodzę do chodnika, skręcam w lewo i jestem już na Hampshire. Będą jechać od strony Mayfield i jeśli mnie złapią, mam przejebane.
Czasem zastanawiam się, czy nie zmarnowałem młodości. Nie chodzi o to, że jestem za głupi na piękno. Wszystko, co piękne, biorę sobie do serca i rozpieprza mnie to tak, że prawie od tego umieram. No więc to nie to. Rzecz raczej w tym, że jest we mnie coś takiego, co zawsze mnie od piękna odciągało, jakaś taka osobliwa cząstka, i nie potrafię tego wyjaśnić.
Poza mną i jeszcze jednym typem nikogo tutaj nie ma; jest na tym samym chodniku co ja, zmierza w moją stronę z przeciwnego kierunku. W końcu się spotkamy. Widzę, że jest ubrany jak staruszek, i to dobrze: jeśli jest stary, to pewnie ni chuja go nie obchodzi, co zamierzam. Ważne, żeby nie zachowywać się, jakby obrobiło się bank.
Zachowuj się tak, jakbyś miał gdzie iść i z kim się spotkać.
Zachowuj się, jakbyś uwielbiał policję.
Jakbyś nigdy nie brał narkotyków.
Jakbyś kochał Amerykę tak bardzo, że to aż chore.
Ale nie jakbyś obrobił bank.
I nie biegnij.
Ważne, żeby nie biec.
Od strony Mayfield dobiegają syreny, a trawa drży jak nastoletnia dziewczyna. I werandy – werandy są cudowne jak ja pierdolę! W chuj szpaków ruszyło do walki o wielką smakowitą torbę śmieci – spójrzcie, jak się rzuciły! Wielki, wymachujący kutasem szpak przestraszył pozostałe. To jemu przypadną najwyborniejsze śmieci!
To właśnie piękno rzeczy, które rozpierdala mi serducho. Chciałbym móc położyć się na trawie i wyluzować przez chwilę, ale to oczywiście niemożliwe, pistolet w czapeczce byłby trochę zbyt oczywisty, wystające z kieszeni pieniądze też. I syreny, które informują wszystkich, że jestem pieprzoną gnidą. Na bank mają nadzieję, że spróbuję jakichś sztuczek, tak że będą mogli skosztować mojej krwi i opowiedzieć o tym swoim kobietom.
Mówię staruszkowi „dzień dobry”. Odpowiada. I jeśli podejrzewa mnie o zły uczynek, jest na tyle spoko, żeby o tym nie wspomnieć. Każdy z nas zajmuje się swoimi sprawami.
Jestem już w trzech czwartych.
Więc może uda mi się uciec.
Zbliżają się syreny.
Nadchodzą ich jebani gangsterzy.
Syreny teraz wyją, już skręcają.
A ja czuję spokój.
CZĘŚĆ PIERWSZA
KIEDY ŻYCIE LEDWIE SIĘ ZACZYNAŁO, UJRZAŁEM CIEBIE
Nie wiesz, jak bardzo się bałem, że odejdziesz